Marek przyjechał z Falenicy, gdzie od czterdziestu lat mamy pracownię
plastyczną.
– Mamo, z Adamem dzieje się coś niedobrego. On jest chory.
Na drugi dzień pojechaliśmy do niego. Jest w złym stanie. Twarz
wychudła, oczy zapatrzone gdzieś w dal. A przecież dwa tygodnie minęły,
od kiedy wrócił z rowerowej wycieczki do Włoch. Przeliczył się z siłami?
– Adasiu! Zabieram cię do siebie. Taka zmiana dobrze ci zrobi.
– To nęcąca propozycja – powiedział.
Przyjechaliśmy do mojej kawalerki. On sypia na łóżku polowym, ja na tapczanie. We dnie składa łóżko i leży na zasłanym tapczanie, Patrzy w sufit albo zamyka oczy. Ja gotuję dietetyczne obiady, w międzyczasie tkam. Telewizji nie oglądamy. Drażni go.
Do dziś widzę obraz zwisającej z tapczana jego wychudzonej ręki.
Co mu jest?!
Marek wozi go po lekarzach. Każdy mówi: depresja.
Minęło dwa i pól miesiąca. Leki nie pomagają.
– Adasiu! Wstań, idź do parku. Będziesz w nocy lepiej spał. Pamiętasz,
kiedy byłeś małym chłopcem, lubiłeś chodzić do lasu w Falenicy.
– Nie, mamo. Tamto było dawno. Teraz nie spostrzegam już piękna
przyrody. Najlepiej mi jest, kiedy śpię.
– Ty nie śpisz. Masz zamknięte oczy, ale twój umysł pracuje.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Spostrzegłaś to?
– Raczej wyczulam. W tobie coś się rozgrywa. Tylko co?
– Mam pełną głowę wyrzutów. Byłem niedobry dla ludzi, a teraz ci ludzie
mi pomagają. To straszne czuć się winnym i nic nie móc naprawić.
– Po ziemi nie chodzą święci, tylko zwykli ludzie. Każdy ma coś na
sumieniu.
– Dziękuję ci, mamo, za słowa pocieszenia.
– To nie pocieszenie, to fakty. Zdrowi ludzie myślą rozsądnie, chorzy
wiecznie analizują, a ich drobne przewinienia urastają do
monstrualnych rozmiarów. Dlatego musisz wstać, pomyśleć o nowej
książce. Musisz wyjść do parku, iść między ludzi. Przyjaciele pytają o
ciebie.
– Jacy przyjaciele? Nie mam przyjaciół.
– Tak ci się wydaje. Gadomscy stale pytają, co z tobą, dlaczego ich nie
odwiedzasz. Omiecińscy też, i wielu innych. Krystyna w każdym liście
pyta o twoje zdrowie. Kiedy była w Warszawie, skarżyła się, że nie
chcesz z nią rozmawiać. Nadal darzy cię miłością.
– Taką miłością, że wyszła w Stanach za innego – powiedział z goryczą.
– Co miała robić, skoro ją odrzuciłeś?
– Ale kochałem i nadal... Jej najwięcej wyrządziłem zła... Co tu
wspominać...
W myśli robię sobie wyrzuty: dlaczego wspomniałam o Krystynie? Przecież
to najbardziej bolesny dramat w jego życiu.
– Najsłuszniej zrobisz, jeśli weźmiesz się do pracy. To opowiadanie z
ostatniego numeru "Fantastyki"...
– Nie chcę o nim słyszeć. Nie chcę tak pisać.
– To zacznij inaczej. Kto ci broni? Stać cię na to. Każdy człowiek
przeżywa załamania, ale trzeba wygrzebać się z dołka. Mówisz, że nie
lubisz ostatniego opowiadania. Ja też miewałam okresy, że deptałam
swoje obrazy i płakałam nad sobą, że jestem nikim – a potem wracałam
do nich. Tuszowałam uszkodzenia, malowałam dalej. Nigdy nie należy
ustępować.
– Nie mam już siły.
– Leżąc na tapczanie na pewno jej nie nabierzesz. Wstań, siądź przy
stole i zacznij pisać. Ja nie będę ci przeszkadzała.
– Za późno. Źródło już wyschło.
– Co ty mówisz? Za późno dla ciebie, człowieka w sile wieku? Masz
przecież dopiero pięćdziesiąt osiem lat. To pełnia życia.
– To koniec wszystkiego, mamo.
– Nieprawda! Spójrz na mnie. Osiemdziesiątka wchodzi mi na barki. Nie
czuję jej ciężaru. A wiesz dlaczego?
Patrzy na mnie wyczekująco.
– Bo siłę do życia daje mi praca. Co mnie obchodzi mój wiek, skoro tyle
rzeczy mam jeszcze do zrobienia. Wiesz, że w Stanach czy w Australii
sześćdziesięciolatki zakładają rodziny, mają dzieci, kochają i są
kochani?
Usiadł gwałtownie na tapczanie.
– Nie chcę dożyć sześćdziesiątki, mamo! Nie chcę! – powtórzył stanowczo.
– Ja jestem podobny do Londona. On także nie miał wykształcenia, a
dużo i dobrze pisał. Tylko że on miał rewolwer.
– Adam! Nie! To nie tak! Nawet o tym nie myśl! Nie jest sztuką uciec od
życia, sztuką jest żyć!
Nic nie odpowiedział. Położył się, skrzyżował ręce na czole. Przesłonił
oczy.
– Prześpię się – powiedział cicho. Po chwili wstał i posłał sobie łóżko
polowe.
Odeszłam do kuchni. W sercu narastał lęk. Po męczącej nocy zasnęłam
wreszcie. Rano obudziło mnie ciche stąpanie. Adam zawsze wstawał
pierwszy. Gotował sobie płatki owsiane na mleku. To było jego śniadanie.
Zawsze jadał to samo. Teraz był już w wyjściowych spodniach i marynarce.
– Przejdę się po parku – powiedział. Na jego twarzy pojawił się nikły
uśmiech.
– Śpij, mamo, jeszcze rano.
– Już się wyspałam.
– No to cześć.
– Cześć. Wracaj niedługo.
Kiwnął głową, nie odwracając się. Wyszedł.
Już nie mogę zasnąć. Wstałam. Na stole leżą jego papierosy i okulary.
„Ogranicza palenie” – pomyślałam bez przekonania.
Mijają godziny, a jego nie ma. Mój niepokój narasta. Czyżby pojechał do Falenicy? Bez papierosów, bez okularów? Dzisiaj na czternastą jest zapisany do neurologa.
Dzwonię. Pytam, czy zgłosił się Adam Wiśniewski.
– Nie. Jeszcze go nie było.
Czwarta godzina. Dzwonię powtórnie. Czy był?
– Nie, proszę pani. Pacjent nie przyszedł.
Biorę laskę, idę szukać go w parku. Może zasłabł na ławce, może zasnął?
Obeszłam kawał parku. Wracam do domu. Dzwonię do Marka.
– Jedź do Falenicy. Sprawdź, czy jest w domu.
Po godzinie wrócił.
– Mamo! Jest w Falenicy. Pali się światło, ale nie chce nas wpuścić.
Byłem z Januszem Cegieła.
Uspokoiłam się trochę. Znam jego zwyczaje. Zawsze był taki. Potrafi wsiąść na rower i jechać w nieznane, nie dbając o to, że najbliżsi zamartwiają się o niego.
Noc mam niespokojną, pełną koszmarów. Rano dzwonię do Marka.
– Marek, jedź do Falenicy. Postaraj się dostać do domu. Musimy wiedzieć,
co się dzieje.
Pojechali we trójkę, Marek, Ela i Herakliusz, jej mąż.
Chodzę niespokojna wokół stołu. Tam i z powrotem.
Telefon!
– Mamo! Pali się światło, ale Adam nie otwiera.
– Wyłamcie drzwi albo wybijcie szybę. Musicie dostać się do środka.
– Może pojechał na wycieczkę?
– Nie. Marek. Za słaby był na to. Musicie się włamać.
Już wiem. Moja intuicja zawsze wyprzedzała fakty. Wtedy, kiedy Niemcy zakatowali mi pierwszego męża, i wtedy, kiedy siostra, matka Adama i Staśka zginęła w katastrofie.
Nareszcie są wszyscy troje. Patrzę na nich badawczo.
– Usiądź, mamo – mówi Marek. Siadam na krześle jak manekin.
– Tak? – pytam jednym słowem.
Kiwają głowami.
Staram się opanować szloch. Nie mogę.
– Jak? – pytam zdławionym głosem.
– Pętla.
– Gdzie?
– W przedpokoju.
– Napisał coś?
– Nie. W pokoju na stole leżała kartka papieru. Na niej czerwonym
ołówkiem napisana data: 23 VIII 1995.
– Weszliśmy po drabinie. Wybiliśmy górne okno – mówi Herakliusz. – Marek
dostał szoku. Janusz Cegiełą zadzwonił z domu do Staśka i na policję.
Słucham tego jak opowiadania przez radio, jak czegoś, co nas nie
dotyczy, co jest zmyślone. Twarz Adama przebija spoza ich słów.
– Połóż się, mamo – to głos Marka.
Kładę się na tapczanie. Ktoś kładzie mi zimny okład na serce.