Każdy odmienny świat stwarza się w ten sposób, że się przemilcza istnienie innych.
Na trzynastym piętrze Lucyna zatrzymała rozgadaną przewodniczkę i zwróciła jej uwagę na zagadkowy fakt, że w labiryncie korytarzy i sal, raz po raz, ktoś odłącza od grupy i znika. Pilotka wycieczki nie troszczyła się o maruderów pozostających w tyle. Oprowadzając turystów po ruinach gmachu Instytytu Cybernetyki, który był perłą w zespole średniowiecznych obiektów muzealnych, zamiast pilnować zdezorientowanych ludzi i udzielać im informacji na temat mijanych eksponatów, rozprawiała o atrakcjach nocnej imprezy „Światło i dźwięk” (Tu rozpoczęła się historia!) zorganizowanej przez biuro w ruinach elektrowni atomowej poza granicami zabytkowego miasta.
Lucyna zgubiła się na szesnastym piętrze. Pozostała nieco dłużej w sali zajmowanej przez centralny komputer Instytutu i patrząc na rozmieszczone w szafach zespoły elektronowego olbrzyma, pozbawiona fachowej pomocy sama próbowała dociec, na czym polega „wzruszające piękno tego bezcennego skarbu”, którym średniowieczni artyści (zwani kiedyś informatykami) zapisali się na zawsze w księdze dziejów ludzkiej kultury. Postanowiła zapytać o to pilotkę wycieczki. Lecz kiedy po kilku minutach głębokiej zadumy nad ogromem minionego czasu opuściła salę, spostrzegła z niepokojem, że korytarz jest pusty.
W gmachu panowała doskonała cisza. Grupa turystów oddaliła się w nieznaną stronę. Dziewczyna usiłowała ich odnaleźć, jednak po dotarciu do kolejnego hallu, gdzie zbiegało się kilka korytarzy, poszła w niewłaściwym kierunku. Błądziła w pomieszczeniach, których ściany zabudowane były przyrządami naukowymi zamierzchłej epoki. Wnętrza wypełniała wiekowa aparatura. W pracowniach dawnych eksperymentatorów stały prymitywne maszyny z początku dwudziestego pierwszego wieku.
Czas nie oszczędził drogocennych zbiorów: plastykowe części urządzeń pożerały korniki drugiej generacji, zaś z wypaczonych blach spadały płaty rdzy atakującej tu żelazne powierzchnie, z których wcześniej usunęły farbę pracowite kolonie nieznanych kiedyś mikroorganizmów.
Turystow nigdzie nie było widać. Po kwadransie bezskutecznych poszukiwań przytłoczona niesamowitą atmosferą tego osobliwego miejsca dziewczyna zrezygnowała z samodzielnego zwiedzania. Postanowiła wrócić do windy i zjechać na parter, skąd łatwo trafiłaby do czekającego pod Instytutem zabytkowego autokaru.
W windzie spotkała ją pierwsza przygoda. Kabina zatrzymała się między
piętrami. Lucyna wcisnęła alarmowy klawisz. Po minucie oczekiwania z
głośnika zawieszonego nad guzikami przemówił męski głos:
– Chcesz być królową?
– Kim?
– Pierwszą damą w królestwie.
– Żoną króla?
– Tak.
– Pan żartuje.
– Nie. Możesz nią zostać.
– W jaki sposób?
– To proste. Właśnie szukamy odpowiedniej kandydatki. Poprzednia królowa
musiała odejść. Turyści zebrali się na dole i czekają na ciebie.
– Gdzie?
– Naciśnij guzik szóstego pięta. Impreza odbywa się w sali 628.
Kiedy nieznajomy wymówił słowo „impreza” Lucyna początkowo zaskoczona tajemniczą propozycją, szybko uświadomiła sobie, co informator miał na myśli. Chodziło tu pewnie o kolejną turystyczną atrakcję zorganizowaną przez operatywne biuro w ruinach niedawno odkopanego miasta. Widowisko zapowiadało się barwnie. Dziewczyna lubiła takie niespodzianki. Czemu nie miałaby wziąć udziału w jakiejś średniowiecznej inscenizacji? Słyszała nieraz o malowniczych zamkach wznoszonych na niedostępnych szczytach elektrowni atomowych przez uzbrojonych w trójzęby tyranów, którzy swych podwładnych zmuszali do oglądania telewizji. I choć nie była całkiem pewna, czy dobrze zna chronologię ubiegłych okresów historycznych, ucieszyła się na myśl o doskonałej zabawie, zwłaszcza, że miała ją podziwiać z wysokości królewskiego tronu.
Uruchomiona właściwym guzikiem winda minęła jednak szóste piętro i nie zatrzymując się też na parterze, gdzie numerator wskazał cyfrę „zero”, zjechała aż do poziomu szóstej podziemniej kondygnacji. Dziewczynę zdziwił ten fakt, gdyż sądziła, że w gmachu nie ma tak wielu piwnic.
Przeszła szerokim czystym korytarzem do drzwi oznaczonych numerem 628. Przeczytała na nich napis: LABORATORIUM CYBERNETYCZNE. Były uchylone. Pchnęła je i weszła do jasnego wnętrza.
Najpierw zobaczyła gołe nogi kobiety, która stała za arkuszem srebrnej
blachy.
– Przepraszam panią – powiedziała. – Poinformowano mnie, że tutaj odbywa
się jakaś ciekawa impreza.
Ukryta za błyszczącym ekranem kobieta poruszyła się niespokojnie i
podbiegła do jego krawędzi. Arkusz zawieszony był pod sufitem przejścia
do następnego pokoju; przysłaniał górną część, toteż Lucyna nadal nie
widziała całej postaci, tylko jej długie nogi.
– Mogłaby mi pani wskazać miejsce, gdzie zabrali się turyści?
Nogi były bardzo zgrabne. Lecz kiedy wyszły spoza parawanu i kopnięciem bosej stopy zatrzasnęły drzwi, Lucyna przestała podziwiać idealne proporcje w jej budowie. Przez kilka sekund nie dowierzała własnym oczom.
Ruchome nogi zagrodziły jej powrotną drogę. Z okrzykiem przerażenia wbiegła za ekran, skąd zobaczyła wiele innych poruszających się par nóg. Stała na progu dużej hali. Nigdzie nie dostrzegła żadnego człowieka, ale w zabudowanym działowymi ściankami wnętrzu panował ożywiony ruch.
Nad lewym skrzydłem zautomatyzowanych warsztatów górował napis PROTEZOWNIA. Sekcja kończyn dolnych zajmowała stanowisko dookoła obracającego się powoli podajnika materiałów. Przy każdym aparacie była zainstalowana jedna para sztucznych rąk. Syntetyczne protezy doskonale imitowały żywe ramiona. Dłonie sterowane ukrytymi ścięgnami operowały sprawnie wokół montowanych na stole ludzkich nóg. Na końcu cyklu produkcyjnego gotowe protezy same zeskakiwały z taśmy. Automat kontrolny łączył je klamrami w dobrze dobrane pary i kierował na tor treningowy, skąd – po przebyciu szeregu przeszkód – sztuczne nogi wędrowały posłusznie do następnego działu, gdzie mechaniczny monter dołączał do nich pary skonstruowanych w innym sektorze rąk.
Ramy łączące nogi zatopione były końcami w udach i miały kształt odwróconej litery U. Sztuczne ręce automat przytwierdzał do tych ram na ich wierzchołkach. Kilkunastu takich gotowych rękonogów pracowało przy taśmociągu i w wytwórni tworzyw sztucznych; grupy innych remontowały stare maszyny lub zajmowały się budowaniem nowych.
Dziewczyna spostrzegła jeszcze rękonoga stojącego przy pulpicie rozdzielni wysokiego napięcia i poczuła, że mięśnie jej rąk i nóg twardnieją nagle jak muskuły sportowca podnoszącego wielki ciężar. Dopiero wtedy zobaczyła ruchome kamery i anteny rozstawione w różnych punktach hali i zrozumiała, co zmusza wszystkie mięśnie do nieustannej aktywności.
Wiedziała, że uczeni dwudziestego pierwszego wieku uciekając z gmachu w czasie trzęsienia ziemi pozostawili włączone maszyny, które czerpały energię z lokalnego źródła. Wśród innych aparatów pozostały tu też prymitywne prototypy sztucznych kończyn ludzkich konstruowanych dla inwalidów. Przewody zbierały się w ośrodku dyspozycji wielkiego komputera. Przez wiele wieków w odciętych od świata podziemiach Instytutu Cybernetyki mózg elektronowy sam siebie konserwował i rozbudowywał przy pomocy coraz lepiej działających rękonogich stworów. Pierwotny program laboratorium protez przekształconego niedawno w wytwórnię pomysłowy komputer realizował sumiennie. Wszystkie jego zespoły współdziałały w zamkniętym kręgu sprzężenia zwrotnego: on sterował zdalnie sztucznymi układami nerwowymi i doskonalił je, a one – zastępując ręce i nogi żywych ludzi – podtrzymywały jego upiorną egzystencję.
Wchodząc w pole widzenia kamer telewizyjnych komputera, dziewczyna zainteresowała go swoim wyglądem. Była żywym organizmem; być może po latach panowania nad protezami przeniknął tajemnicę funkcjonowania naturalnych organów i potrzebował prawdziwego człowieka do cybernetycznych eksperymentów.
Ta myśl przeleciała przez umysł Lucyny z prędkością błyskawicy. Byłaby natychmiast uciekła, lecz w chwili, gdy zwróciła na siebie uwagę maszyny, poczuła sztywność w mięśniach, jakby poraził ją przepływ elektrycznego prądu. Przez kilka minut wstrząsały nią gwałtowne skurcze, aż w końcu po walce stoczonej między dwoma ośrodkami dyspozycji ciałem jej zaczęły kierować sygnały kierowane przez zewnętrzną centralę, które okazały się znacznie silniejsze.
Prowadzona rytmicznymi impulsami, wbrew własnej woli, przeszła obok magazynu materiałów, skręciła i zbliżyła się do szerokich drzwi w przeciwległej ścianie. Otworzyły się automatycznie ukazując niespodziewany obraz.
Pośrodku drugiej sali stała gromada znajomych turystów. Grupa składała się z tych wszystkich osób, które w czasie zwiedzania muzeum pozostały w tyle za czołem wycieczki i zabłądziły w gmachu. Znajomi roześmieli się na widok przestraszonej dziewczyny. Po sekundzie zaskoczenia ona też uśmiechnęła się do nich. Nie miała już pewności, czy to komputer zmusił ją do tego marszu, bo mogła ulec autosugestii. W każdym razie znalazła swoich przyjaciół. Miała ochotę ściskać i całować.
Ale przebiegła tylko kilka kroków, raz jeszcze spojrzała w głąb sali i skamieniała w bezruchu.
Bo w tej właśnie chwili, kiedy odetchnęła z ulgą, szczęśliwa, że jej fantastyczna przygoda skończyła się tak pomyślnie, jeden z mężczyzn silnym ciosem trzymanej oburącz siekiery rozpłatał na dwie połowy głowę swojego sąsiada. Uderzony człowiek zwalił się na podłogę, zaś z końca sali wysunął się sztywny kabel zakończony ostrym hakiem i ściągnął ciało pod ścianę, gdzie leżał stos innych, równie zmasakrowanych trupów. Za wleczonymi po lśniącej posadzce zwłokami pozostała straszna czerwona smuga.
Z ust dziewczyny wyrwał się krótki, zdławiony bolesnym skurczem gardła okrzyk nieopisanej grozy. Obca siła ponownie opanowała jej ciało. Jakieś plastikowe ramiona zerwały z niej ubranie. Zatoczyła się w kierunku wyjścia. Upadłaby na podłogę gdyby nie poczuła wsparcia muskułów sztucznie napinanych mechaniczną wolą.
Stała nago, tyłem do milczących ludzi i czekała na śmiertelny cios. Miała w oczach obraz tamtej sceny. Tak jak wtedy, gdy na progu laboratorium po raz pierwszy zobaczyła ruchome nogi, nie mogła uwierzyć, że to, co tutaj przeżywa, dzieje się w rzeczywistości.
Naraz – zamiast uderzenia siekiery – poczuła na głowie dotknięcie protezy drugiego upiora. Rękonóg ubierał ją w długą suknię bogato ozdobioną złotymi koronkami, a ona pomagała mu w tym z przerażeniem w sercu i z takim – zewnętrznie okazywanym – spokojem, jakby wybierała się na sylwestrowy bal.
Mogła swobodnie obracać głową. Coś sobie nagle uświadomiła. W oczach majaczył jej jakiś zamglony obraz. Pokonała lęk i przyjrzała się uważnie turystom.
Zauważyła znacznie więcej niż za pierwszym razem. Niezależnie od zdumiewającego zachowania ludzi, którzy milczeli uśmiechając się nieustannie, przy czym stali nieruchomo jak granitowe posągi, dziewczynę uderzyło wiele innych osobliwych szczegółów w ich nienaturalnym wyglądzie. Wszyscy mieli na sobie stroje wzorowane na ubiorach wczesnej starożytności i zaciskali w dłoniach broń pochodzącą również z tej mrocznej epoki.
Uzbrojeni byli różnie: jedni dźwigali potężne topory lub trójzęby, a inni trzymali przy bokach miecze. Widziała też maczugi nabijane żelaznymi kolcami oraz ciężkie oszczepy.
Po kilku sekundach nowy incydent zmroził jej krew w żyłach. Zaledwie ogarnęła wzrokiem wnętrze sali, kiedy kobieta uzbrojona w oszczep cisnęła nim przed siebie z nieprawdopodobną siłą. Ostrze utkwiło w piersi młodego mężczyzny przebijając go na wylot. Runął na wznak. Kobieta sprężystym krokiem podeszła do chłopca i wyciągnęła oszczep z jego zakrwawionej piersi. Uśmiech nie opuścił twarzy umierającego nawet wtedy, gdy wystrzelony z konta harpun – sciągając rannego pod ścianę – rozerwał mu bok.
To, co przez kilka następnych minut działo się w głębokiej ciszy na marmurowej płycie pośrodku nie umeblowanej sali, było równie tajemnicze jak odkryta przez komputer metoda sterowania żywymi układami nerwowymi, które napinały mięśnie ludzi i zmuszały ich do wzajemnego zabijania się: raz przypominało figury taneczne solisty poruszającego się na scenie między egzotycznie ubranymi statuami, kiedy indziej uroczystą zmianę warty przed cesarskim pałacem, musztrę starożytnych rekrutów lub paradę oficera przed frontem kompanii honorowej – z jednej strony było groteskowe w swej przesadnej formie, z drugiej makabryczne.
W czasie tego przedstawienia hak ściągnął do kąta dwa kolejne trupy. Rękonogie stwory opuściły salę i zamknęły ze sobą drzwi. Przedtem zawiesiły na plecach Lucyny jakiś zagadkowy ciężar. Niosąc go, nieprzytomna ze strachu okrążyła grupę turystów, aż z miejsca, gdzie kierująca nią seria bodźców zmusiła dziewczynę do wykonania zwrotu, zobaczyła zagłębioną we wnęce barwną tablicę rozdzielczą trzeciego komputera.
Drugi mózg elektronowy spostrzegła wcześniej: jego zespoły zajmowały przeciwległą ścianę. Tamten miał czarną pokrywę, zaś osłona tego, na który teraz patrzyła, pomalowana była na biało.
Coś już dziewczynie zaczynało świtać, gdy z wnętrza przegrody otoczonej aparaturą „białego mordercy” wystrzeliła cienka smuga dymu. Rozległ się trzask krótkiego spięcia. Natychmiast zgasły wszystkie światła pod sufitem sali. Czuć było zapach płonącej izolacji. W ciemności świeciły nadal kolorowe wskaźniki i ekrany obu komputerów oraz kwadratowe „białe pola” wielkiej szachownicy pokrywającej podłogę, na której spoceni ze strachu turyści znaleźli wreszcie upiorne rozwiązanie dręczącej ich od wielu minut cybernetycznej zagadki.
Do sali wbiegł rękonóg z płonącą pochodnią w uniesionej wysoko dłoni. Dwa inne otworzyły wypaloną skrzynkę i przystąpiły do usuwania awarii. Turyści nie opuszczali swych miejsc na szachownicy. Jedna z figur wykonała kolejny ruch. W jej roli występował mężczyzna ubrany na biało. Wynikało z tego, że biały komputer zlekceważył uszkodzenie oświetleniowej sieci i po wezwaniu ekipy remontowej powrócił do przerwanej gry.
Bok szachownicy miał długość około ośmiu metrów. W blasku pochodni białe pola nieco przygasły, ale nadal były widoczne. Izolacja mogła zapalić się na skutek przeciążenia kabla przy nagłym wzroście zużycia energii w chwili rozwiązywania wyjątkowo trudnego problemu. Lucyna zrozumiała, dlaczego jednych turystów mechaniczne pachołki ubrały w białe, a innych w czarne stroje.
Ponadto spostrzegła, że ma na sobie suknię białą i że stoi poza wnętrzem kwadratu całej szachownicy, lecz niedaleko jej krawędzi, po stronie czarnego komputera. Fakt ten w pierwszej chwili nastroił ją optymistycznie: Znajdowała się poza terenem walki, więc dotąd nie brała udziału w grze, która toczyła się już od dłuższego czasu.
Czy to znaczyło, że nadal nie grozi jej tutaj żadne niebezpieczeństwo?
Na szachownicy stało dwudziestu ludzi. Pod ścianą leżały zwłoki pozostałych dwunastu – wcześniej wyłączonych z gry. Turyści nosili na głowach różne hełmy i kapelusze. Ich kształty pozwalały rozpoznać figury szachowe, w rolach których wszyscy tu występowali. Nieszczęśliwi kręcili szyjami rozglądając się dookoła. Dotychczas każdemu mogło się wydawać, że zginie od ciosu albo sam będzie musiał go zadać w jakiejkolwiek, dowolnie wybranej przez komputer chwili; teraz uświadomili sobie, że ich los zależy od aktualnej sytuacji na szachownicy. Zgoda na remis lub zakończona matem porażka jednego z komputerów uratowałaby życie uratowanym z pogromu ludziom, bowiem w tej grze jedynie obu królom nie groziło niebezpieczeństwo śmierci.
Biały komputer przewidział kolejność wielu ruchów w rozgrywanej partii. Dlatego wcześniej mógł zaprosić Lucynę do udziału w „barwnej imprezie”. Zaledwie o tym pomyślała, gdy stojący przed nią mężczyzna zszedł z szachownicy, ona zaś – posłuszna mechanicznej woli – natychmiast zajęła jego miejsce.
Człowiek ten występował w roli białego piona, który dotarł do ósmej linii, gdzie białe miały prawo zastąpić go wybraną figurą. Promocja piona wyglądała tak niewinnie jak uroczysta zmiana warty.
Lecz po wykonaniu zwrotu w lewo Lucyna podniosła ręce do zagadkowego ciężaru na plecach; jedną odczepiła zawieszoną tam złotą koronę i włożyła ją na swoją głowę, drugą – znalazła kuszę i kołczan ze strzałami. Cięciwa kuszy była napięta. Dziewczyna położyła na niej strzałę i skierowała jej grot w czarnego króla.
Na „szach” białych czarne odpowiedziały ruchem skoczka, zasłaniając nim swojego króla. Wtedy Lucyna obróciła się ku środkowi szachownicy. Zmuszona nagłym impulsem pociągnęła za spust kuszy. Usłyszała jęk cięciwy, ale nie dostrzegła celu, w jaki ugodziła strzała, bo wcześniej zamknęła oczy. Otworzyła je w momencie, gdy jakieś ciało zwaliło się na podłogę. Hełm czarnego gońca potoczył się jej pod nogi. Strzała tkwiła w sercu leżącej postaci. Lucyna rozpoznała w niej kobietę, która przedtem rzuciła oszczepem w chłopca. Po strzale mięśnie zmusiły dziewczynę do opuszczenia zajmowanego pola. Zdecydowanym krokiem przeszła na miejsce kolejnej ofiary.
Odpowiadając na ruch białych czarny komputer nie zwlekał ani sekundy: mieczem swojego piona ściął głowę białemu skoczkowi. Rolę skoczka grał były trener sportowy, niski starzec uzbrojony w trójząb, a piona – wychowanek tamtego, atletycznie zbudowany mężczyzna. Bicie to zostało wykonane z tak wielką siłą, że po ciosie boksera broń starca zawadzona rozpędzonym mieczem wyleciała mu z ręki i uderzyła w osłonę białego komputera, poza którą coś pękło.
Obraz kilku krzywych linii na jednym z ekranów białego szachisty zadrżał i rozdwoił się: przekreśliła go smuga jakiejś usterki. W tej samej chwili Lucyna przeszła na sąsiednie pole, ale po sekundzie strasznego wahania odczuwanego w mięśniach nóg powróciła na poprzednie miejsce.
Wiedziała, że jest białym hetmanem (kiedyś nazywano go królową), którego w poprzedniej fazie gry jej komputer stracił lub raczej – należałoby powiedzieć – chętnie poświęcił w zamian za poprawę położenia swoich figur na szachownicy. Teraz – po dawno przewidywanej promocji piona i po wymianie kilku figur – żadna ze stron nie miała już przewagi „materialnej”, to znaczy nie dysponowała większą liczbą bierek, co zresztą było typowe w partiach rozgrywanych przez szachowych mistrzów.
Czy odzyskując hetmana białe utrzymały swoją przewagę pozycyjną – trudno było ocenić w makabrycznej sytuacji, gdy w blasku płonącej pochodni hak ściągał pod ścianę dwa kolejne trupy.
Na szczycie czarnego komputera zamrugała czerwona lampa. Równocześnie jego kamera telewizyjna skierowała obiektyw na Lucynę. Wówczas biały mózg elektronowy przewinął ostatni odcinek magnetowidowej taśmy, wskazał strzałką awaryjną smugę na swoim ekranie i tupnął nogą dziewczyny w zajmowane przez nią pole, na co czarny – jakby nie brał pod uwagę przyczyny uszkodzenia – powtórzył serię sygnałów ostrzegawczych.
Było jasne, że czarny szachista – powołując się na znane zasady gry – protestuje przeciwko haniebnej decyzji przeciwnika, który wykonał nieprzemyślany ruch hetmanem i szybko go wycofał, zaś biały tłumaczył się chwilową niedyspozycją.
Do szafy zajmowanej przez białego szachistę przyskoczył rękonóg sterowany sygnałami arbitra z sąsiedniej sali. Uniesionym wysoko ciężkim młotem zmusił białą maszynę do przestrzegania twardych prawideł gry. Lucyna dostała rozkaz powrotu na sporne pole i wykonała go. Zwróciła przy tym uwagę na kompozytora, który w czasie zwiedzania miasta zawsze pozostawał w tle za turystami, zamyślał się i gubił, aż ktoś dyskretnie zawiesił mu na plecach tabliczkę z napisem „zakończenie wycieczki”. Rozmawiała z nim poprzedniego dnia i stwierdziła, że jest bardzo miły.
Teraz mężczyzna ten przedefilował obok Lucyny w hełmie czarnej wieży na głowie i zatrzymał się o trzy pola dalej, skąd bronił czarnego hetmana, w roli którego występowała jej przyjaciółka.
Tamta dziewczyna nie zdjęła jeszcze z ramienia swojej broni. Czekała na ruch białych. Lucyna dostrzegła jej błagalne spojrzenie. Czuła, że zaraz zemdleje. Mimo to opuściła kuszę i obróciła jej korbą do naciągania cięciwy. Chociaż w czasie napinania łuku wsparła się na kolbie broni, bez pomocy wrogiej siły upadłaby na podłogę, tak przerażająca i nieskończenie absurdalna była dla niej odkryta już myśl, że biały komputer zdecydował się na „wymianę hetmanów” po to, aby po jej śmierci czarna wieża stanęła na nieco gorszej pozycji.
Odczuła to tak jakby strzelała do lustra i jakby siebie trafiła w brzuch.
Nie widziała już twarzy muzyka, gdy hak ściągał ciało jej przyjaciółki. Z pewnością jego minie maszyna nadała właściwy wzór. Ruszyła pod topór czarnej wieży, który omijając głowę ściął jej ramię, a potem raz jeszcze błysnął w świetle dogasającej pochodni – i spadł.
Usłyszała cichy szum fal. W tej samej chwili zamiast bólu ramienia poczuła na skórze przyjemny chłód. Tylko ucisk złotej korony dokuczał jej jeszcze, więc zbliżyła ręce do czoła. Odzyskała w nich władzę. Otwierając oczy doznała wrażenia, że śni.
Najpierw zobaczyła niebo. W połowie przykryte było chmurami, w drugiej miało błękitną barwę i rozciągało się do horyzontu. Aby tam spojrzeć, podniosła się i wtedy ujrzała morze.
Leżała na piasku pod czerwonym parasolem. Miała na sobie kąpielowy kostium. Obłoki wisiały nad brzegiem. Wodę marszczył lekki wiatr. Plażę zajmowały grupki ludzi opalających się w słońcu.
Przez chwilę patrzyła w dal. Coś jej przesłaniało widok: dostrzegła przewody biegnące od jej czoła do aparatu stojącego obok turystycznej torby. Wtedy nagle odzyskała świadomość miejsca i czasu. Zdjęła z głowy ciężki pierścień, okręciła go przewodem i położyła na kocu. Wiedziała już kim jest i gdzie się znajduje. Ale jak poprzednio, choć zapoznała się z kilkoma innymi nagraniami, znowu nie mogła uwierzyć, że tamto było koszmarnym złudzeniem – tak wysoki stopień realności dawał magnetyczny sen zrealizowany przez miejscową wytwórnię i utrwalony na taśmie filmolosu.
Wyszła spod parasola na słońce. Była jeszcze pod wrażeniem przeżytego
piekła, gdy usłyszała głos swojego męża:
– Przed obiadem moglibyśmy wejść do wody.
– Gdzie byłeś?
– U inżyniera plaży. W zamian za ucho Marsjanina, które mu podarowałem,
zdradził mi treść tajnego komunikatu. Wiadomości są alarmujące.
– Co się stało?
– Siódma eskadra człapiących talerzy mknie ku nam z większą prędkością
niż poprzednie. Na tym brzegu inwazja spodziewana jest jutro. Poławiacze
przygotowują sieci i pałki, środki konserwujące oraz atrakcyjne lakiery
do malowania macek. Tutaj na Borneo, gdzie każdy ma już w domu latający
spodek, ławica człapiących dziwadeł zapłodni może wreszcie wyobraźnię
ludzką. W każdym razie poruszy zastój w przemyśle rozrywkowym. Podobał
ci się „Anioł przemocy”?
– Kto?
Pochylił się nad aparatem, wyjął kasetę i pokazał jej barwną nalepkę z
napisem ANIOŁ PRZEMOCY wydrukowanym na rysunku białego komputera.
– To koszmar! – wykrzyknęła. – Jak mogłeś kupić coś tak okropnego?
– Chciałaś obejrzeć filmolos grozy.
– Ale trzeba było mnie uprzedzić.
– Nic by to nie dało. Przecież po włączeniu aparatu straciłaś
natychmiast pamięć swej rzeczywistej przeszłości, bo wyparła ją historia
pozornego życia dokomponowana do fabuły granej na taśmie.
– A czy każdy filmolos kończy się pozorną śmiercią tego człowieka, który
go ogląda?
– Tak, bez żadnego wyjątku. Jeżeli tutaj projekcja zostaje czymkolwiek
przerwana, tam bohater przeżywanej fikcji ginie w niej nagle w jakimś
wypadku. Tam czas płynie z olbrzymią prędkością: w ciągu dnia można
prześnić losy całego życia.
Dziecko pozostawione bez opieki pod sąsiednim parasolem rozpłakało się
nagle i stanęło na jednej nodze. Ze skaleczonej pięty, w której tkwiła
tranzystorowa pinezka, rozległ się spokojny głos spikera czytającego
wiadomości:
– Z Singapuru donoszą, że małpy człekokształtne zamieszkujące rezerwat
przyrody na jednej z wysp u wybrzeży Borneo osiągnęły ostatnio bardzo
wysoki stopień inteligencji. Aby to udowodnić, przywódca tamtejszych
goryli zgromadził wokół swej klatki dziennikarzy zwiedzających zoo i
oświadczył buńczucznie, że uczeni z jego stada skonstruują wkrótce
pierwszą atomową bombę. Oczywiście, tej średniowiecznej broni goryle nie
zamierzają użyć przeciwko szympansom z sąsiedniego rezerwatu, aczkolwiek
jej wybuch w jednej chwili rozwiązałby wszystkie sporne problemy.
Inteligentnym małpom idzie tylko o to, by atomowym akcentem umocnić na
wyspie poczucie zbiorowego bezpieczeństwa.
Lucyna wyciągnęła z pięty dziecka gadający kolec. Myślała wciąż o
ostatnim filmolosie. Nie mogła się oswoić z nagłą zmianą otoczenia,
zwłaszcza, że tam była o dwadzieścia lat młodsza.
– Gdzie leży ta wyspa? – spytała męża.
– Tam. – Wskazał w kierunku wodnego horyzontu. Przez kilka minut
patrzyli w milczeniu na daleki ląd. – Pora na obiad. Ale przedtem
jeszcze raz moglibyśmy się wykąpać.
– Idziemy?
Woda była czysta i ciepła. Po kąpieli wyszli na brzeg. Wracając minęli
grupę ludzi grających w piłkę. Lucyna przeszła pomiędzy nimi. Nagle
krzyknęła przeraźliwie i zasłoniła się rękami. Przestraszył ją gwałtowny
ruch mężczyzny, który odbił piłkę. Nieznajomi przestali grać.
Znieruchomieli dookoła kobiety. Czekali, aż wyjdzie z ich kręgu.
Uśmiechali się życzliwie, ale to było jeszcze gorsze: miała wrażenie, że
znów stoi na szachownicy i że zaraz spadnie na nią śmiertelny cios.
– Dlaczego tamte maszyny zmuszały ludzi do zabijania swoich
przyjaciół? – spytała męża, kiedy zbliżyli się do miejsca gdzie leżał
ich koc.
– Mówisz o „Aniele przemocy”?
– Tak.
– To proste: one były zaprogramowane przez dwóch szachistów i sprawdzały
wartość ich systemów gry.
– Na ludziach?
Spojrzał na jej twarz: minę miała poważną.
– O co ci chodzi? Przecież to była fikcja, jedna z tych
nieprawdopodobnych bzdur jakie wymyślają autorzy filmolosów grozy.
– Poczekaj... – zastanowiła się. – Czy w średniowiecznych wojnach
wielomilionowe armie agresorów mordowały dobrowolnie? – Przecież one nie
składały się z kryminalistów!
Roześmiał się na całe gardło.
– Oczywiście! Głuptasie, nie wiedziałaś? Armie zabijały z ochotą i same
ginęły chętnie, często z euforią, jeżeli trafiały na opór, chociaż nie
składały się z kryminalistów, bo złych ludzi we wszystkich krajach
izolowano w więzieniach. Pomyśl logicznie! Gdyby tak nie było, to znaczy
gdyby dobrzy ludzie nie zabijali dobrowolnie, wówczas w celu
wytłumaczenia mechanizmu wojennych zbrodni musielibyśmy uwierzyć w
nierealną wersję historii obrazowo przedstawionej w „Aniele przemocy”.
Ponieważ wizja niewidzialnych graczy pochylonych nad szachownicą świata
przypomina bajkę, więc trzeba by bezkrytycznie przyjąć, że królowie w
tamtych czasach dysponowali fantastycznymi urządzeniami do zdalnego
sterowania milionami mięśni i że tymi aparatami wysyłali na śmierć ludzi
pokojowo usposobionych.
– Jednak to brzmi fantastycznie: źli ludzie siedzieli w więzieniach, a
dobrzy...
Nie dokończyła tego zdania. Kiedy powiedziała „w więzieniach”, plaże przesłoniły długie smugi czarnych cieni rzucone na piasek przez stojących plażowiczów. Jakby nagle w mrokach nocy zaświeciło ostre słońce, niebo poza jej plecami rozwarła łuna najbardziej upiornego ze wszystkich wschodów.
W oka mgnienu straszny świt zalał żarem całą ziemię. W jaśniejszym od dziesięciu słońc biało-liliowym błysku, który rozdarł źrenice i boleśnie smagnął wszystko, co wokoło żyło, bujne zarośla – przez płynne przenikanie jednego obrazu w drugi – zamieniły się w szkielety, aż po salwie płomieni obejmujących drzewa, ciała ludzi również stanęły w ogniu.
Ułamek sekundy wcześniej obróciła się do źródła. Ponad wyspą małp rósł gigantyczny trzon atomowego grzyba. Jego kaptur wznosił się do stratosfery. Wiedziała, że za kilka sekund, wkrótce po upiornym błysku, gdy na wybrzeże runie czoło niosącej grzmot powietrznej fali uderzeniowej, zmiecione z powierzchni ziemi huragnowym ciosem wichru, zgaśnie tutaj morze radioaktywnego piekła.
Ale nie doczekała tego.
Odkryła, że leży we wnętrzu szklanego prostopadłościanu. Jej nagie ciało
zalewał przezroczysty płyn. W nagłej ciszy, która nastąpiła po serii
jadowitych syków, odezwał się przy jej uchu miły kobiecy głos:
– Przykro nam bardzo, ale musimy przerwać wyświetlanie twojego
filmolosu. – Czy nosisz numer dziewięćset czterdzieści miliardów pięć
milionów siedemdziesiąt jeden?
Na tablicy w końcu szklanej komory za literami T – Re srebrzyła się
wielocyfrowa liczba 940.005.000.071
– Tak. – powiedziała.
– A ile masz lat?
Licznik lat miał złote cyfry.
– Dziewiętnaście.
– Więc wszystko się zgadza – poinformował miły głos. – Po stu dwudziestu
latach oczekiwania w kolejce uzyskałaś prawo do jednej doby
autentycznego życia. Miejsce zwolnione zostanie za godzinę i dlatego
musieliśmy cię obudzić. Przygotuj się.
Za kwadrans szybkobieżna winda podniesie twoją kabinę na wysokość czterech kilometrów – aż do samego dachu Europy. Zobaczysz tam prawdziwe słońce, znajdziesz wodę i drzewa. Raz jeszcze przepraszamy za wyłączenie filmolosu. Gratulujemy i życzymy przyjemnych wrażeń!
We wszystkich kierunkach przestrzeni poza szybami ciasnych jak trumny prostopadłościanów spoczywały postacie ludzi pogrążonych we śnie. Tylko Lucyna leżała z otwartymi oczami.
Przez kilkanaście minut patrzyła w dal na miliony nagich ciał symetrycznie rozlokowanych w szklanych korytarzach, których ściany emitowały światło i zbiegały się w nieskończoności.
Liczniki na tablicy pokrywała szyba. Rozbiła ją silnym uderzeniem łokcia. Najpierw wyrwała z gniazdka wszystkie przewody, a kiedy otwierając oczy znalazła wokół siebie świat w niezmienionej postaci – położyła dłoń na szklanym ostrzu w poszukiwaniu niezawodnego wyłącznika.