Przed wejściem na klatkę schodową zatrzymałem się, aby spojrzeć jeszcze raz za siebie. Chociaż z nikąd nie mogłem się spodziewać ciosu, było to spojrzenie szybkie, z rodzaju tych, jakie się rzuca poza siebie w biegu, i znów odrobinę nerwowe. Przyznam, że czułem się trochę tak, jak myszkujący po zakamarkach domu złodziej; poprzednia zrodzona w furii desperacka pewność siebie prysła gdzieś i już nawet ułożyłem sobie jakąś wykrętną odpowiedź na wypadek, gdyby mnie kto spytał, co ja tutaj robię. Tyle było jeszcze we mnie przytomności umysłu.
Ułożyłem sobie tę wykrętną odpowiedź i pod murem, gdzie wcześniej o mało bym nie zwymiotował, klepałem ją pośpiesznie na głos jak pacierz dopóty, aż mi wyleciała z pamięci. W uszach skwierczał mi suchy głos baby dochodzącej do mnie z sąsiedniego bloku. Chyba usiadłbym na progu, ale niepodobieństwem było siedzieć – teraz – gdy trwanie mogła mi zapewnić jedynie pozycja leżąca.
Zdarzyła mi się taka chwila, że zadarłem brodę i ujrzałem, jak ściana długim łukiem zwinęła się nade mną. I podciągnęła mnie do siebie, do okien, a ja, wisząc na niej na cienkiej nylonowej żyłce kopałem i gryzłem, aż poleciały wszystkie szyby. Spostrzegłem się zaraz, że przebieram nogami w miejscu. Wtedy jakieś długie zdanie wytłamsiłem z gardła, a było to tak, jakbym herbatę sobie słodził, łyżką po łyżce i mieszał ją bez końca patrząc komuś w oczy.
Twarda płyta lodu przywarła mi do pleców – to był chłód wiosennej nocy. Drzwi naprzeciwko mnie nie wyróżniały się niczym pośród innych, jakie kolejno mijałem wałęsając się od godziny po osiedlu. I tak ich identyczność drażniła mnie w równym stopniu, jak powtarzana wielokrotnie przez jąkającego się jedna i ta sama sylaba. Fakt, że zacząłem się złościć akurat pod tymi drzwiami był oczywiście czystym przypadkiem, bo równie dobrze mogłem się zdenerwować pod każdymi innymi. Właśnie dlatego obejrzałem się, by sprawdzić, czy ktoś nie nadchodzi.
Spoza rogu sąsiedniego domu wyłonił się i poczłapał w moją stronę jakiś emeryt z teczką. Gdy kolebał się wzdłuż ściany wielopiętrowego bloku, pod którym stałem, zasłoniłem sobą drzwi i wydrapałem na ich nieskazitelnej powierzchni kilka niekształtnych zacieków. Dziobałem w nie scyzorykiem dopóty, aż złamałem czubek ostrza. Wcale nie mówię, że było to jakieś wielkie draństwo, ale musiałem temu zamknąć gębę w jakiś sposób.
Na parterze zatrzymałem się przy skrzynkach na listy. Kiedy przyglądałem się im w uszach dzwonił mi jednostajny szmer, którym cisza po setkach stopni strząsała siebie w dół na samo dno wielopiętrowej studni. Trwałem w tym szumie z twarzą przyciśniętą do skrzynki, w której spoczywał jeden list: wszystkie przegródki były puste z wyjątkiem jednej. Otworzyłem ją zgiętym gwoździem, wyjąłem list i schowałem go do portfela. Bez pośpiechu wszedłem na pierwsze piętro, potem – ze świeżo zapalonym papierosem w zębach – na drugie, i wreszcie na trzecie, gdzie podszedłem do uchylonego okna.
Z daleka, z rudo-granatowej głębi głuchej nocy i z bliska – z szerokiej ściany przeciwległego bloku wykipiał na mnie rój żółtych okien. Pochwycone przez lustro obracającej się okiennej szyby przeleciały na tle nieba, zadrżały i zmętniały oglądane poprzez kłąb tytoniowego dymu, zanim znów przysiadły na swych rzeczywistych miejscach w długich, poszczerbionych szeregach. Tak zawisły i zastygły w moich oczach.
Przywarłem do parapetu okna i lekko wychyliłem się nad nim. Patrzyłem przed siebie, kląłem i drżałem. Przez długi czas żadna myśl nie przychodziła mi do głowy, nawet wtedy, gdy zebrałem ślinę aby splunąć na chodnik i gdy śledziłem, jej lot – nawet wtedy jeszcze nie pomyślałem o tym. Wreszcie zrobiło mi się zimno. Najpierw wydało mi się, że mam przepełniony pęcherz, toteż zanim się cokolwiek zdarzy, powinienem zejść na dół i poszukać jakiegoś wychodka. Poza mną, tam i z powrotem przemykała winda. Między dwoma kolejnymi strzałami zatrzaskiwanych drzwi zdecydowałem się podjechać wyżej. Przebiegłem po schodach pół piętra i nacisnąłem przycisk, akurat w momencie kiedy gasło światło. Ściągnięta przez kogoś na parter kabina windy wróciła do mnie pusta. Wchodząc do niej usłyszałem czyjś podniesiony głos dobiegający z parteru.
Po kilku sekundach ruchu windy stała się najgłupsza rzecz, jaka mogła się przytrafić w mojej sytuacji: winda zatrzymała się w połowie drogi między dwoma piętrami. Jak na złość pęcherz podwoił swoje rozpaczliwe sygnały: miałem już poważne wątpliwości, czy jego zawartość zdążę donieść do właściwego miejsca. Próby poruszenia drzwiami w celu przywrócenia przerwanego kontaktu na stykach nie zdołały ożywić windy. Omijając przycisk, przy którym widniał groźny napis „alarm” zacząłem naciskać na pozostałe, ale również bez żadnego rezultatu. Naraz pomyślałem o liście: należało pozbyć się go jak najprędzej. Nie mogłem jednak odmówić sobie przyjemności przeczytania go przed zniszczeniem. Sięgnąłem ręką do portfela i oparłem się o drzwi. W tej właśnie chwili winda drgnęła i ruszyła z miejsca, ale nie wznosiła się lecz opadała w dół.
Zatrzymałem się na parterze. Wróbel, którego trzymałem w pudełku po
paście Colgate obudził się i zaczął ćwierkać. Po drugiej stronie okienka
drzwi ukazała mi się siwa głowa i ciemne okulary przesłaniające znaczną
część piegowatej twarzy. Otworzyłem drzwi. Przede mną stał wysoki,
dobrze ubrany starzec. Cała uwaga jaką mu poświęciłem w pierwszej chwili
koncentrowała się na elementach, które nie wiem czemu pierwsze rzuciły
mi się w oczy: na białym kołnierzyku jego koszuli i na niesionym przez
niego bukiecie czerwonych i żółtych tulipanów. W prawej ręce ściskał
białą laskę.
– Państwo nie wychodzą? – spytał
Przekrzywił głowę na bok i znieruchomiał nasłuchując. Widać, zaskoczyło
go ćwierkanie mojego Fi-Fi.
– Nie, wracam na górę.
Stał przy mnie z twarzą zwróconą do lustra, podczas gdy winda z hałaśliwym mozołem pokonywała kolejne piętra. Teraz dopiero, przyglądając się jego odbiciu w lustrze mogłem zauważyć, jak bardzo się pomyliłem.
Wcale nie był stary: włosy, które wziąłem początkowo za siwe, były po prostu jasne, zaś widniejące na jego twarzy fioletowo-szare cętki nie były piegami, lecz licznymi bliznami. Poświęcałem mu tyle uwagi, że aż zaczęło mnie to niecierpliwić. Chciałem też już wreszcie wiedzieć, po co w ogóle go dostrzegłem i przyglądałem mu się coraz natarczywiej, z coraz większym strachem, bo jedno zaraz pociąga za sobą drugie, bo zaraz coś mogło mi przyjść do głowy, a nie było gdzie uciekać zwłaszcza, że dość miałem własnego, zbyt, już przepełnionego pęcherza; taki byłem ogłupiały i wytrącony z równowagi tym jego daremnym zaglądaniem w lustro, tymi tulipanami przygarniętymi do białego kołnierzyka i niemal śmiesznym skupieniem ściągającym jego cętkowane policzki, jakby cały czas zgrzytania i rozpaczliwych jęków windy – czas naszej więziennej celi – nie był tym, czym być powinien: niemożliwie przeciągającym się czasem oczekiwania na otwarcie drzwi, lecz bryłą pulsującą w mojej piersi – sercem, wielkim kamieniem uwiązanym na pętli przy mojej szyi, ciężarem pociągającym mnie w głąb.
Kiedy docieraliśmy do jedenastego piętra, mój Fi-fi odezwał się po raz
drugi.
– Niech pan nie trzyma zwierząt w domu – powiedział mężczyzna.
Podniosłem na niego oczy odrywając je od swych bosych i oczywiście
brudnych stóp, byłem bowiem tylko w samej koszuli i spodniach, tak
ubrany, jak wybiegłem z domu w tamtej przerażającej chwili, czyli
właściwie prawie nagi; przyjrzałem mu się więc już chyba po raz
dziesiąty i chwyciłem go za rękę. To chyba te jego idiotyczne okulary
przełamały coś we mnie i ograniczyły moją wdzięczność, bo powiedziałem
tylko: dziękuję i pocałowałem go w nadgarstek. Czy umiał czytać w
cudzych myślach, czy może brał mnie za niepoprawnego wesołka, dość na
tym, że wcale nie zbity z tropu dodał jeszcze:
– Taki ptaszek wyleci przez okno, a potem może się zdarzyć wielkie
nieszczęście. Panu również.
Nie wiedziałem, kto tu z nas był większym wariatem i kto kogo
parodiował. Winda zatrzymała się, a my staliśmy nadal w jej wnętrzu.
– Wie pan – zwróciłem się do niego – jakby to panu najłatwiej
wytłumaczyć. Otóż pewne okoliczności zmuszają mnie do przestępowania z
nogi na nogę. Ale niechże pan wreszcie dokończy!
– To tutaj – wskazał na swoje okulary – to wynik eksplozji. Właściwie
bardzo banalna przygoda. Rzuciłem żelazkiem w telewizor. Może...
Wyszedłem z windy. Należał więc do tego rodzaju kalek, którzy lubią
rozprawiać nad swoim nieszczęściem. Miałem jednak nadzieję, że nie
będzie mnie już dłużej męczył.
– Wiem – zaczął zaraz za progiem – jak ciężko jest nawiązać kontakt z
takim jak ja samotnym człowiekiem. Zaczynam zawsze od końca... – urwał,
postukał trochę kijem, zbliżył się do drzwi jednego z mieszkań i
odwrócił się do mnie – ... na tym chyba polega moje dziwactwo.
Lepiej żeby tego w ogóle nie mówił. Usiadłem w milczeniu na schodach z desperackim postanowieniem czekania aż się ode mnie sam odczepi. Jednak wcale mi się nie narzucał; zamknął za sobą drzwi mieszkania i tyle go widziałem.
Minęło dużo czasu. Może pół, a może cała godzina. Winda chodziła tam i z powrotem. Trząsłem się z zimna. Strzał na dole, strzał ponad mną: bałem się tylko jednego: żeby tutaj ktoś nie wysiadł. Gdzieś na odległej ulicy odezwało się i ucichło przeciągłe wycie syreny przejeżdżającego wozu policyjnego albo karetki pogotowia. Między rozbitym palcem nogi, który sobie pośliniłem by go oczyścić z brudu, a tamtym sygnałem istniał jakiś daleki związek, pomyślałem więc, ze już jadą. Wszystko co robiłem do tej chwili, a zwłaszcza zatarg z dozorczynią, wydało mi się bardzo pożyteczne. Bez tego nie byłoby sceny zaskoczenia. Wytarłem nos rękawem koszuli. Fi-fi spał cicho w pudełku. Było mi zupełnie dobrze.
Pierwsza nasunęła mi się scena przy oknie. Może dlatego, że jedenaste piętro daje dostateczną wysokość. Przez okno – rzecz znana – tylko z nudów wygląda się. To takie naturalne. A jednak zbyt rzadko widzi się jakąś twarz w oknie. Niestety, tak to już jest: tyle okien, a nigdy żadnej twarzy. Mógłbym powołać się na statystykę.
Swoją drogą, żeby tak zaraz walić żelazkiem w telewizor. Za wiele w tym powagi.
Ale co to? Wszyscy pouciekali od okien. (Niniejszym zaświadcza się, że wyżej wymienieni nie mają zamiaru opuszczać miejsc stałego zamieszkania). Odsunęli się tylko, odstąpili w głąb. Widziałem je nie pierwszy raz z ukrycia: te postacie za firankami. Było w nich dużo intymności: „Piotrusiu uważaj – kapie ci na marynarkę!”, „Czy nie uważasz kochanie, że dzisiaj możemy sobie darować tą globulkę. Przecież to dopiero dziewiąty dzień.”
Pudełko z wróblem ulokowałem za ścianą. Podkreślam: nie położyłem go tam, lecz ulokowałem. Fi-fi nic z tym nie miał wspólnego. No, a teraz buty. Rzecz prosta, trzeba było zdjąć buty. Niewykonalne! Ale znowu, co za tragedia. Mogłem zamiast zdejmowania butów wypowiedzieć na głoś coś bardzo mądrego. Na przykład coś z literatury klasycznej: „NIVEA zawiera EUCERYT, dlatego wnika łatwo w głąb". To mnie powinno postawić na nogi. Przynajmniej w tym jednym było coś niewątpliwego; fakt, że euceryt umożliwiał wnikanie stał się dla mnie równie oczywisty jak drugi fakt – że był on osiągalny jedynie w kremie NIVEA. Rozumie się samo przez się, że bez wnikania nie mogłem się obyć. Byłem jeszcze na tyle nierozsądny, że bodaj po raz ostatni pomyślałem, żeby to wszystko odłożyć na później.
Świat nęcił wieloma pokusami i zachęcał do używania. Na opakowaniu drogiego środka do czyszczenia, przeczytałem kiedyś taki oto przepis użycia: „Nałożyć na szmatkę i trzeć energicznie aż do osiągnięcia pożądanego połysku”. W sformułowaniu tej lakonicznej instrukcji nie było ani odrobiny przesady, bo istotnie energia okazała się tu niezbędna. Po praktycznym stwierdzeniu powyższego faktu przepis wydał mi się nieprzyzwoicie wręcz głupi. Lecz tylko w pierwszej chwili, bo zaraz zostałem olśniony jego zdumiewającą celnością. Dotąd – nieszczęsny – wyobrażałem sobie, że skoro już się płaci i nakłada, to powinno zwalniać od energiczngo pocierania. Tymczasem, czy z nałożeniem, czy bez niego – energiczne pocieranie zawsze było nieuniknione.
W kolejnej fazie sceny pod oknem – która zaczęła się już nieco przeciągać – zdarzyła mi się taka chwila, że przestałem rozumieć, co mną kierowało kiedy kradłem list ze skrzynki. Zanosiło się przecież na to, że wcale nie zdążę go przeczytać. Byłem zajęty czymś zupełnie innym. Wyglądałem przez okno, kląłem i drżałem.
Po jakimś czasie spróbowałem ocenić sytuację. Zadałem sobie ten trud po prostu dlatego, że zawsze lepiej być na bieżąco. Otóż przez ostatni kwadrans patrzyłem na dół na chodnik pod murem i próbowałem sobie coś wytłumaczyć. Mój pęcherz nie brał w tym trudzie żadnego udziału, gorzej nawet: nie dawał już znaku życia. Wreszcie udało mi się przełożyć prawą nogę przez parapet okna. Wróciła zaraz na swoje stare miejsce. Więc wysłałem tam lewą – ta sama historia. Wtedy powiedziałem do siebie ostro: „Ty...!”. Wolałem sobie jednak tego nie powtarzać.
Widziałem raz tani film, w którym główny bohater popełnia samobójstwo. Na krótko przed tym desperackim aktem wypowiedział jakiś drastyczny termin, chyba coś w rodzaju zwięzłego podsumowania swojego nędznego życia. Zdaje się, że było to: „gówno” lub może nawet: „A ja mam w dupie to wszystko!” – już dokładnie nie pamiętam. Podobno cenzura miała z tym jego terminem wiele kłopotu i nawet jakiś stylista chciał go w ogóle usunąć z tekstu scenariusza, bo mu nasuwał zbyt nieprzyjemne skojarzenia. Jednak ten krytyk, który potem wystąpił w jakimś kulturalnym periodyku napisał tam, że jemu taka forma wyrażania goryczy wcale nie przeszkadza i że nawet wykształcony człowiek ma prawo raz w życiu, przynajmniej przed samą śmiercią pozwolić sobie na jakąś bardziej swobodną wypowiedź, a tego prawa nie należy ukrywać w tajemnicy. „Człowiek” – pisał ten pan na końcu swego artykułu – w chwili śmierci potrafi być straszny. To trzeba uchwycić i oddać w filmie możliwie najwidoczniej. Tak mnie to wszystko zaciekawiło, że kiedy tylko film wszedł na ekrany pobiegłem zaraz do kina i stanąłem w długiej kolejce do kasy. Już wcześniej zastanawiałem się wielokrotnie, jak to właściwie jest, gdy człowiek postanawia sam siebie wykończyć, albo jest nieuleczalnie chory i wie na pewno, że pozostało mu najwyżej kilka godzin życia. Przecież wtedy może już robić co mu się podoba, bo nie ma nic do stracenia, więc może też pójść między ludzi z jakąś wstrętną wypowiedzią i wcale go wtedy nie obchodzi, że wszystkim dookoła zwiędły uszy. Jednak takich ordynarnych słów rzeczywiście nie powinno się podawać do publicznej wiadomości. Film z trudem udało mi się obejrzeć do końca: nie oglądałem jeszcze nigdy bardziej nudnej i kretyńskiej historyjki i nawet ten smakujący w luksusowych samochodach chudy brunet razem ze swoim kulminacyjnym podsumowaniem wcale mnie nie rozweselił.
Zaraz przypomniałem sobie inny film o ludziach przysypanych w piwnicy pod zwalonym domem. Była tam taka tragiczna scena, w której nieszczęśnicy dochodzą do wniosku, że już nie można liczyć na ratunek z zewnątrz. Wówczas mężczyźni i kobiety dobierają się razem parami, tak jakoś w milczeniu, i powolutku rozchodzą się po wszystkich zakamarkach i kątach. Chociaż nie było pokazane wyraźnie, co oni tam potem robią, z wielu szczegółów można się było domyśleć, że już im wszystko na tym świecie zwisa. Tak tylko wypadło, że jedna kobieta z długim oczkiem na pończosze i z rozbitym kolanem została sama na środku i już do końca filmu ze łzami w oczach siedziała na walizie. Wieczorem kiedy wróciłem do domu i wsunąłem się pod kołdrę myślałem jeszcze przez jakiś czas o tej kobiecie i dziwiłem się, dlaczego nie podbiegła ona do któregoś kąta i nie zrobiła tam dzikiej awantury. Potem przewróciłem się na wznak i zacząłem wyobrażać sobie, że ja też tam pod tym zwalonym domem siedzę. Widziałem tam siebie, jak daję jej znak i wskazuję na jakieś tajemne przejście, którego przedtem nikt nie zauważył. Po cichu wyszliśmy na świeże powietrze i stanęliśmy po drzewkiem, a ja zaraz do niej ze słowami otuchy i czystym bandażem – który klęknąwszy w błocie – zawiązałem jej na rozbitym kolanie, tak jak trzeba. W szkole uczyli nas prawidłowego zakładania opatrunków i od razu pomyślałem sobie, że to mi się kiedyś w życiu przyda. Film ten obejrzałem chyba już ze cztery lata temu i owego wieczoru długo rozpamiętywałem o różnych sposobach nawiązywania znajomości z kobietami. W końcu znudziło mi się to wszystko, więc zapaliłem światło i puściłem sobie płytę z Erthą Kid.
O ile łatwiej było mi teraz wyobrazić sobie, że siedzę wciąż na tym samym miejscu. Stało się to możliwe zwłaszcza dzięki temu, że krawędź kamiennego schodka wżynała mi się pod biodro, a brzuch obejmował mi przelewający się na nogi jakiś chłodny ciężar. Mógłbym mieć coś sobie za złe lub przeciwnie – cieszyć się spokojną rozwagą z jaką rozegrałem pierwszą scenę pod oknem; potem nastąpiłaby scena druga, nie we wszystkim identyczna z pierwszą. Tkwiąc tam dowolnie długo miałem zawsze dość czasu, by przynajmniej ze sto razy przypomnieć sobie, po co tam się znalazłem.
A tutaj u mnie na schodku nic się właściwie nie działo. Zdaje mi się, że paliłem papierosa, choć nie wiem jak to mogło być możliwe, bo przedtem musiałbym pomyśleć: „chyba zapalę papierosa” i potrzeć zapałkę – ciszy zaś – jeżeli ten monotonny grzmot, który odzywa się natychmiast, gdy milkną wszystkie szmery, można nazwać ciszą!
Od kilku minut nie zakłócał jej żaden dźwięk, z wyjątkiem oddechu kobiety stojącej za moimi plecami. Czyli, że stało się: ostatnim co zanotowała moja pamięć był zgrzyt otwierających się drzwi windy. Zatrzymała się tuż za mną i – jak to się mówi – „żachnęła się na widok...”. Nawet nie musiałem oglądać się, by ocenić rozmiar niesmaku zniekształcającego sympatyczną zapewne przy innych okazjach buzię.
(Fragment czytanki: „Osiedle było bardzo nowoczesne i ładne. Szerokie przeloty między strzelistymi wieżowcami o jasnych, czystych oknach i kolorowych tynkach. Uliczki osiedla wysadzone zostały kilka lat temu dojrzałymi drzewami, które pokryły się już świeżą, wiosenną zielenią.”). Oczywiście obraz byłby nie pełny, gdyby nie domalować gdzieś grupy dzieci swobodnie igrających sobie wokoło na ten cel przeznaczonego miejsca. W takiej to oto scenerii smukła pani niosąc siatkę z zakupami, z której (szczególnie agresywnie) poprzez nylonowe oczka wyglądały kuleczki czerwonych rzodkiewek, wjechała windą na jedenaste piętro, by tutaj, zwyczajnie, jak co dzień, skierować się do drzwi swojego malutkiego mieszkania. Myśli zaprzątnięte miała wyłącznie podniecającą perspektywą tej zapobiegliwej krzątaniny w jakiej się wypowiada sięgający bodaj samych genów zmysł estetycznego przyrządzania posiłków, i już szumiał jej w rękach niebieskawy strumień cieknącej do wanny ciepłej wody (bo oczywiście kąpiel w pierwszej kolejności), gdy tutaj, dwa kroki przed progiem, nieledwie na samej krawędzi tej głębokiej ulgi, którą wyzwala zrzucenie przyciasnych bucików, zatrzymała się na miejscu – i jak się mówi – „żachnęła się na widok...". No bo... schody niby to czysto zamiecione, a tu jakieś szczątki, jakiś spity, rozchełstany pokurcz... żeby nie nazwać tego czegoś inaczej, tak prosto z mostu i po imieniu... Nic mnie już nie powstrzymywało przed przywołaniem tamtej, zdawałoby się ostatecznie zapomnianej historii ze spłakanym maluchem, którego mało mi wówczas znany czternastoletni wyrostek otoczony kilkoma młodszymi od siebie chłopcami z mojej ulicy sterroryzował kiedyś w parku za jakieś wyimaginowane przewinienie i pod groźbą solidnego lania zmusił do wyjścia z krzaków, przy których czatowała grupa jego prześladowców – na ścieżkę, i pokazania pewnej przechodzącej tamtędy kobiecie tego, co zwyczaj nakazuje wstydliwie ukrywać przed płcią przeciwną.
Miałem wszelkie warunki do tego, by uczynić teraz coś na miarę tragizmu mojej sytuacji. Pytanie tylko, przerażające pytanie: czy byłoby to dostatecznie straszne. Tak się w tej wątpliwości zaciąłem, że aż coś we mnie drgnęło i kazało rzucić okiem poza siebie, wreszcie się obejrzeć. O bodajby mi kark pękł przed tym lub zesztywniał! – tak źle tłumaczyłem sobie szelest jej sukienki, jej nieruchomość za swoimi plecami. Ani kątem brązowego oka, ani skrajem długiej rzęsy, ni myślą, ni twarzą, ani nawet dziurką w nosie, słowem: NICZYM, przez tą minutową wieczność nie zerknęła ku mnie – to było napisane w niej i na niej, mogłem sobie to swoimi wybałuszonymi ślepiami odczytać na każdej jej części. Nie dostrzegła mnie więc. Ale nie dlatego, by mnie nie chciała zobaczyć. Po prostu wcale widocznie mnie tutaj nie było. Stała sobie całkiem sama, lekko zgięta w pasie, pochylona nad torebką, którą podtrzymywała kolanem (obcas przy tym dziko w puste korytarze skrzypiał) i grzebała w niej spokojnie w poszukiwaniu klucza. Znalazła go. Wsunęła w zamek – nie było mnie dla niej przy tym. Przekręciła: tru-tam! – praktycznie i indywidualnie, też sama, przy mojej w niej nieobecności pchnęła drzwi i znikła za nimi, jakbym w ogóle nie istniał.
Byłem zdruzgotany. Przeszła sobie tędy i już nic nie było. Nie było mnie dla niej już tutaj, ani potem tam, gdzie roztrzaskany na chodniku pod murem leżałem, lecz już teraz tutaj. Naraz coś mi w głowie pękło. Po prostu struchlałem. Bo przecież tam – u niej – w środku, dalszy ciąg tej nieobecności mojej.
Zerwałem się z miejsca i skoczyłem do drzwi. Ucho w lakierowane drewno całą swoją powierzchnię wsysa, a tam kontakt: pstryk, lewy i prawy but: szur do kąta, westchnienie, błoga ulga – zaraz potem, kurek nad wanną, psst – woda niebieskawym strumieniem już poszła, uff.., wtem drzwi zatkał szmer w łazience, trochę trwożnej ciszy i... brzdęk! – szklanka o talerz z jękiem przeciągłym tłucze, a gnieciony papier jakiegoś opakowania sapanie moje w jej drzwi przedrzeźnia, więc pewnie zaraz i rzodkiewki, co mi ostanie na progu przy jej łydce mignęły do zlewu wpadną, pod kran, aby... aby... Struchlałem raz jeszcze. Więc co to? Jak to jest możliwe? Gdzie ja? Czy tu – o cztery kroki, ale nieistniejący, czy w mieście odległym jakimś? A co ja tutaj ze swoim gilem przy nosie robię? Czy się już wytrzeć nie opłaci? Naraz coś się znów zakotłowało we mnie. Na próg! Na wycieraczkę jej nasikam. Kałużą nieczystości tajemny znak jej dam. W ten podły sposób w jej życie osobą swoją brutalnie wtargnę, o sobie jej przypomnę.
Lecz czy to aby wszystko razem dostatecznie straszne? Czy jutro prawdę moją o mnie wiernie jej to odda? A jak przed ósmą rano, przechodząc nad ostatnim śladem po mnie wcale na całym ciele nie zadygocze, a jak „Psia kość!” pod zmarszczonym noskiem niedbale mruknie: „Znów jakaś rura w ścianie trzasła” – niegramatycznie doda? Takiż to nekrolog mój? Taka wzmianka, treść taka?
Chyba jednak paliłem papierosa. Dymek jakiś siny snuł mi się przy twarzy: jak worek mokrych trocin odpadłem od drzwi, od wnętrza za nimi, od myśli o niej i siedzeniem lodowatym przywarłem ciężko do starego miejsca na schodach. Ależ też i to trwałe, rozwlekłe ponad miarę przesiadywanie do reszty mi obmierzło, tak samo, jak bieganina po myślach: od okna na schodek i z powrotem do okna. Jedenaste piętro za niskie takie wydało mi się. Niebezpieczna to rzecz z niepewnej wysokości skakać. Cały czas majaczyło mi w kącie pudełko po tubie pasty „Colgate”. Ciasno w nim musiało być mojemu choremu Fi-fi. Po cóż ja nieszczęsny targałem go tu, na to swoje niedoszłe miejsce kaźni? Blondyn też nie wysłuchany, odtrącony w noc swoją, trzaskania drzwiami i przebiegi windy liczył. I drzwi pokiereszowane, i list komuś odjęty – po cóż to?
A gdyby tak wstać i tam... do domu, do stołu – gdzie od czterech godzin moja niedopita herbata stygła – jak gdyby nigdy nic powrócić, siąść tam i zęby w śmiertelnym milczeniu zaciąć? A może wcale nie zacinać? Tylko kromkę chleba ukroić, posmarować masłem... i jeszcze szczypiorku świeżego na deseczce nożem: ciach, ciach, ciach... naciąć drobniutko i posypać na wierzch?
Wszak: „Systematyczne spożywanie witamin – to niezbędny warunek zachowania długiego życia!”