O Snergu


Dwudziestego trzeciego sierpnia 1995 r. w swym domu przy ul. Dusznickiej w Warszawie zmarł śmiercią samobójczą Adam Wiśniewski-Snerg, pisarz należący do ścisłej czołówki twórców science fiction w Polsce. Opór, stawiany mu przez świat, apodyktyczny charakter Snerga, niewesołe perspektywy pisarza w dzisiejszej Polsce, zawiedzione nadzieje na tryumf opracowywanej przez całe życie jednolitej teorii czasoprzestrzeni, podważającej ustalenia Einsteina, wreszcie kłopoty osobiste – wszystko to złożyło się na tragedię samotnika z Falenicy.

Jako mały chłopiec Snerg stracił oboje rodziców i wraz ze starszym bratem Stanisławem był wychowywany przez siostrę matki, Jadwigę Jędrzejewską-Ruff. Tuż po wojnie Stanisław został skazany na dożywocie za spiskowanie przeciw świeżo zaszczepionemu komunizmowi, więc Adam wychowywał się z kuzynem Edwardem Jędrzejewskim, też sierotą (ojca Edwarda zlikwidowało gestapo). Z Markiem Ruffem, synem Jadwigi Jędrzejewskiej z drugiego małżeństwa, miał już luźniejszy kontakt – dzieliła ich zbyt wielka różnica wieku.

W późniejszych latach jedno wydarzenie wpłynęło znacząco na dalsze losy autora „Nagiego celu”: na eksternistycznej maturze powstrzymała Adama wredna polonistka, przetrącając jego marzenie o studiowaniu fizyki. Był zbyt dumny, aby próbować ponownie. Cztery wypowiedzi o Adamie Wiśniewskim-Snergu pochodzą od jego przybranej matki, Jadwigi Jędrzejewskiej-Ruff, byłej żony Krystyny Wawer, której dedykowany był „Robot”, największe dzieło Snerga, od przybranego brata Edwarda Jędrzejewskiego oraz sąsiada, Janusza Cegieły, bliskiego przyjaciela i powiernika z ostatnich lat życia. Tworzą one portret człowieka mądrego, twardego i upartego, suwerennego wobec losu, który obchodził się z nim wyjątkowo paskudnie. Jest też w tej charakterystyce rys bardzo wzruszający, który pozwala myśleć o Snergu wyłącznie z sympatią – i z tym większym żalem, że nie ma go już wśród nas. (MO).

Krystyna Wawer-Dadmun:

Dostałam od Jadwigi Jędrzejewskiej-Ruff – matki Adama – list z prośbą o napisanie czegoś na temat Adama.

Nie jest to łatwe zadanie dla mnie, z różnych względów. Jego charakter, podejście do życia, poglądy na świat były tak unikatowe, jak i cała jego postać. Temat nadaje się na grubą powieść, a ja, jak się domyślam, mam dla siebie parę akapitów.

Mój znajomy, a Adama falenicki kolega, Jurek Orlański, zaproponował mi przed laty wizytę u Adama. Jego dom i dom moich rodziców stały przy tej samej ulicy, przeciętej torem kolejowym, toteż ulice miały inne nazwy. Pretekstu do wizyty dostarczyła gitara, której byłam posiadaczką i na której nigdy nie nauczyłam się grać. Trudno było Jurkowi mnie tam zaciągnąć, ale... Poszłam. „Koncert” odbył się w pustym pokoju, przylegającym do zajmowanego przez Adama i w którym poźniej przyszło mi zamieszkać. Znajdowały się tam tylko rękawice bokserskie, wór do boksowania i zielony, kaflowy piec, do którego natychmiast się przykleiłam, bo było zimno. Jurek grał na mandolinie, którą zamieniał czasem na moją gitarę, Adam na skrzypcach. Adam często wspominał ten wieczór. Podobały mu się moje cienkie warkoczyki. Ja miałam wtedy szesnaście lat, on osiemnaście.

Poszłam tam ponownie dwa albo trzy razy. Adam stracił w dzieciństwie kawałek wskazującego palca u prawej ręki, ale skrzypce, mimo trudności technicznej, kochał. Z odległości czasu nie mogę ocenić, jakiej klasy było to granie, ale na pewno nie drażniące ucho rzępolenie, bo znosiłam to, choć w tym czasie nie lubiłam tego instrumentu. Czasem Adam śpiewał silnym tenorem; miał piękne zęby.

Nie widziałam go dość długo. Pewnego dnia złożył mi wizytę. Wrócił z wojska. Wyglądał jak dojrzały mężczyzna, który sporo przeżył. Instytucji wojskowej nienawidził szczerze przez całe życie. Przyniósł ze sobą rękopis z prośbą o przepisanie go na maszynie. Było to długie opowiadanie, kilkadziesiąt stron „bitego” manuskryptu. Tytuł też był długi. I tytuł, i mądrości w nim zawarte pachniały średniowieczem. Bohaterem opowiadania był Wigiszako – wędrujący filozof i mnich, zdaje się. Przygody też tam były. Nigdy później z tym maszynopisem się nie spotkałam. Szkoda, myślę o nim czasem do dziś.

Na „werandce”, w domu moich rodziców, spotykało się sporo miejscowej młodzieży. W tamtych czasach, gdy powierzchnię mieszkalną przypadającą na osobę mierzyło się w centymetrach, wolne lokum było luksusem. Przychodzili tam głównie świeżo upieczeni studenci lub kandydaci na studia. „Poszukujący”, a głównie pozerzy. Bez wykształcenia średniego byłam tylko ja, Adam i Mirek Kubik, z którym Adam utrzymywał kontakty towarzyskie przez lata.

Adam nie nauczył się „przyjaźnienia się”. Kontakty towarzyskie – to było wszystko, co mógł z siebie dać. Utrzymywał je tylko z paroma osobami i był tym kontaktom wierny. Najbardziej był związany z moimi przyjaciółmi – Staśkiem Gadomskim i jego żoną Elżbietą. Ze Staśkiem prowadził często długie dyskusje związane z zagadnieniami z fizyki.

Adam przychodził czasem na niedzielne werandkowe spotkania, ale „był na dystans”, nie zaakceptował „towarzycha”. Tak nazywał każde zgrupowanie młodych ludzi. Poznał dwa, może trzy. „Towarzycho” (z małymi wyjątkami) też za nim nie przepadało, bo Adam „inaczej” był ubrany, „inaczej” się poruszał, wysławiał, wszystko, co robił, robił „inaczej”.

Okazało się później, że głównym powodem odwiedzin byłam ja, pomimo że byłam wtedy narzeczoną Wojtka Szymańskiego – członka „werandkowego klubu”.

Po długich miesiącach kolegowania się, wraz z koleżanką Celiną Kulik pojechaliśmy modnym wówczas autostopem na Mazury, zaopatrzeni w duży i ciężki namiot Adama. Tam zaczął się nasz romans.

Po powrocie z długich wakacji postanowiliśmy razem przygotować się do eksternistycznej matury. Oboje chcieliśmy studiować. Dyplom maturalny miał dla Adama jedną tylko wartość: umożliwiłby mu studiowanie fizyki.

Zabraliśmy się ostro do pracy. Uzupełnialiśmy się doskonale. On uczył mnie matematyki i fizyki. Chętnie, bo twierdził, że poprzez nauczanie nauczyciel uczy się najlepiej. Ja przygotowywałam program z polskiego i historii. Zdawaliśmy egzaminy grupami przedmiotowymi. Adam zdał egzaminy z matematyki i fizyki na piątki z plusem. Nauczyciele mówili o nim z najwyższym uznaniem, łącznie z polonistką, nieprawdopodobnie wymagającą i groteskowo drobiazgową, która nie potraktowała go ulgowo. Adam też był uparty. Nawet za cenę studiów nie złamał swoich przykazań:
1. Nie będę zapychał sobie głowy niepotrzebnymi wiadomościami.
2. Będę odróżniał ważne od nieważnego.

Był przekonany, że materiał z zakresu szkoły średniej przerobił sumiennie i wystarczająco. Na pewno tak było.

Moi rodzice byli bardzo konserwatywni. Musieliśmy więc zalegalizować nasz związek. Trzeba było złożyć odpowiednie dokumenty, coś tam wypełniać. Na pytanie o wykształcenie odpowiedział z dumą: podstawowe. Zawód? Odpowiedź – bez zawodu. Musiał to stanowczo podkreślić kilkakrotnie, bo urzędniczce trudno było taką odpowiedź zaakceptować. Nie była to prawda, bo był elektrykiem, przepracował jednak w tym zawodzie tylko parę miesięcy.

Pobraliśmy się 27 czerwca 1964 r. Pojechaliśmy uczcić to na Pojezierze Brodnickie wraz z Jadwigą, jej mężem Jankiem i ich synem Markiem, czyli z Ruffami, jak nazywaliśmy rodziną Adama. Adam lubił bawić się w „leśnych ludzi”.

Ruffów zostawiliśmy w „bazie”, sami wybraliśmy się na kilkudniowy spływ kajakiem, zabierając tylko koc, myśliwski nóż, chleb i parę puszek. Wówczas okolice te były prawie dzikie. Adam ustawiał szałas z naciętych gałęzi, robił grube posłanie z paproci. Oczywiście, pełniliśmy na zmianę warty przy ognisku.

Po powrocie z wakacji musiałam się nauczyć żyć „po Adamowemu”. Poruszać się na jego sposób po domu, jeść makarony i sosy pomidorowe, uprawiać poranną gimnastykę. Uprawiałam ją i przedtem, ale nie tak rygorystycznie. Lekka grypa nie mogła być wymówką. Adam odlał sobie z cementu ciężary, przełożył przez nie kij od szczotki i w ten sposób zrobił sztangę, którą „machał” zaraz po przebudzeniu w pokoju na piętrze.

Adam nie skarżył się na to, że cierpi z powodu utraconej nadziei na studia na uniwersytecie. Był niezwykle silnym człowiekiem i nie poddawał się łatwo. Postanowił stać się zawodowym korepetytorem matematyki i fizyki. Udzielał korepetycji już w trakcie przygotowań do matury. Ja też to robiłam, ale chętnych ze szkoły podstawowej było mało. Adam zajął się głównie maturzystami. Po pewnym czasie był bardzo ceniony, sam siebie cenił także odpowiednio. Początki jednak były bardzo trudne. Uczniów mało – ale dużo czasu na pracę literacką. Pisanie na początku szło mu bardzo opornie. Adam nie przepisał nawet jednego zdania „na czysto”, jeśli nie był z niego całkowicie zadowolony. Pisał bardzo nieczytelnie na „brudno”, dzienny „urobek” przepisywał na starannie przyciętych kartkach papieru, na których nie mogło być nawet jednego przekreślonego wyrazu. Kartki zapisane były atramentem, który się „nie rozlewał”, a taki trudno było dostać. Przemierzał nieraz Warszawę w poszukiwaniu odpowiedniego. Gdy kartek uzbierało się się dosyć, przepisywałam je na maszynie. Z trudem znajdowałam na to czas. Zajęta byłam malowaniem „za grosze”, trującymi farbami zasłon dla przyjaznych nam plastyków, oraz nauką. Zdawałam na biologię, którą doradził mi Adam. Mówił: Jeśli studiować to to, co warto. Wybił mi z głowy Akademię Sztuk Pięknych powtarzając: Twórczości nikt nikogo nie nauczył. Malować możesz się nauczyć tylko sama. Zdałam na biologię zaraz po uzyskaniu świadectwa maturalnego. Potem zdałam jeszcze dwa razy, ale wciąż nie było dla mnie miejsca na uczelni.

Pracowaliśmy bardzo ciężko. Znajomi, rodzina potępiali nas za „obijanie się”, bo Adam postanowił utrzymywać swoją pracę w tajemnicy, dopóki czegoś nie wyda. W pierwszym okresie twórczości pilnowałam go jak żandarm. Nie pozwalałam mu zająć się niczym innym, zanim nie napisał przynajmniej dwóch stron. Posłuszny był moim wymaganiom, słuchał porad i był to jedyny wyjątek w całym okresie życia spędzonego razem.

Zimę Adam spędzał przy swoim solidnym, okrągłym stole. Czasami wybieraliśmy się na łyżwy, aby przewietrzyć płuca. Pracował popijając bardzo mocną herbatę z nieodłącznym papierosem, tlącym się w popielniczce. Zimą okna otwierał tylko wtedy, gdy nasza czarna kotka Rara chciała wejść do pokoju. Opalanie domu było kosztowne. Rara lubiła zwracać na siebie uwagę, toteż okno było otwierane dość często.

W moim pokoju stał telewizor. Wieczorami Adam kładł się na moim tapczanie. Nie oglądał programu, bo rzadko było coś ciekawego, a i odbiór był w opłakanym stanie – telewizor był bardzo stary. Była to dla niego metoda na „wyciszenie pracy mózgu”. Czasami słuchaliśmy muzyki klasycznej z płyt. Często spędzaliśmy wieczory u Ruffów. Do tej pory za tymi wieczorami tęsknię. Domek, w którym mieszkali i malowali znajdował się na wspólnej posesji. Jadaliśmy czasem razem kolacje, był tam też nowy, duży telewizor. Adam pokazywał nieraz sztuczki z kartami, z kapeluszem, rozmawialiśmy popijając herbatę. Kiedyś powiedział, że rozbije szklankę nie dotykając jej. Jadwiga postawiła przed nim herbatę. Adam siedział przy stole z rękami na kolanach. Po chwili szklanka rozpadła się na drobne kawałki. Powtórzył to potem kilka razy, w różnych okolicznościach.

Plastycy, z którymi Adam stykał się w domu od wczesnej młodości, na pewno wywarli na niego duży wpływ. Ja pamiętam z przyjęć u Jadwigi Krystynę Brzechwę, czasami przychodził Janek Dziedziora. Najbardziej zaprzyjaźnieni z Ruffami i Adamem byli chorobliwie nieśmiały Bolek Omieciński i jego żona Irka, niezwykle ambitna i agresywna. Tylko ona potrafiła wykrzesać iskry z zazwyczaj opanowanego podczas dyskusji Adama.

Gdy tylko zrobiło się cieplej i dzień był słoneczny, i jeśli nie miał zaplanowanych lekcji, znikał na całe godziny na rowerze. Będąc młodym chłopakiem, należał do klubu kolarskiego. Latem w słoneczne dni na ogół razem jeździliśmy na pobliskie jezioro, które Adam nazywał „Zakole”. Początkowo puste, zaludniło się ku naszemu zmartwieniu bardzo szybko. Adam był doskonałym pływakiem.

Pewnego dnia dostaliśmy wiadomość: w lubelskiej „Kamenie” przyjęli do druku opowiadanie Adama. Jakaż była to radość! Szkoda, że właśnie to opowiadanie, bo naszym zdaniem inne były znacznie lepsze. Przez długie miesiące Adam wysyłał je do wszystkich istniejących w Polsce magazynów i pism literackich i otrzymywał z powrotem z nieodmiennym: „Dziękujemy, nie skorzystamy”.

A więc wydrukowali i nie trzeba było więcej się ukrywać. Najbardziej nieprzychylni nam zrobili się bardzo życzliwi.

Adam postanowił zabrać się teraz do „dużej rzeczy” – książki, którą trudniej będzie przeoczyć na redakcyjnym biurku. Powieść miała nosić tytuł „Robot”. Zrobił główny plan powieści i spis imion jej bohaterów. Mnie poprosił o wybór imienia dla kobiety, która grała pierwszoplanową rolę. Nazwałam ją Ina. W dniach poświęconych pisaniu tworzył bodajże dwie strony rękopisu dziennie. Ogromną ilość czasu zajmowały mu matematyczne wyliczenia. Zajmując się stroną naukową książki często dokonywał drobnych „odkryć”. Rozgryzanie ich zupełnie nie dotyczyło strony naukowej książki. Robił sobie też przerwy w pisaniu, gdy go coś zainteresowało, m. in. spędził sporo czasu studiując z podręczników psychologię. W czasie powstawania „Robota” w szkolnictwie odbyła się reforma programu. Musiał się więc dokształcić. Czytał bardzo mało, jeśli jednak zdecydował się na przeczytanie książki, czytał ją uważnie i do końca, choćby się w połowie rozczarował. Zimą, raz w tygodniu, wybierał się pieszo z Falenicy do Otwocka. Nie pamiętam, ile to było kilometrów, ale wiem, że sporo.

Uczyliśmy się także języka włoskiego, Adam znał wymowę, bo będąc młodym chłopcem wziął parę lekcji tego języka. Planował wycieczkę do wymarzonego kraju. Byliśmy we Włoszech w pierwszych miesiącach 1973 roku. Przejechaliśmy ten kraj od Wenecji do Palermo. Adam kochał wszystko, co włoskie. Dawał mi odczuć, iż wierzy, że żył tam kiedyś. Nigdy nie użył słowa „reinkarnacja”. Często mówił, że tylko WIEDZĘ można zabrać ze sobą z tej ziemi.

Miałam mało czasu, przepisywałam „Robota”, często bardzo zmęczona. Zdarzało mi się zmienić słowo, czasem sens zdania. Adam nigdy takich pomyłek nie przegapił. Wiedział, że to nie jego słowo. Czasem pomyłkę akceptował. Praca nad „Robotem” trwała cztery lata. Nie ślęczał nad nim każdego dnia, ale książka pisana była niezwykle pedantycznie. Każda strona była dyskutowana, rozdziały poprawiane, przepisywane na nowo i na nowo, bo gdzieś, pod koniec książki Adam wprowadził coś nowego lub chciał coś wyrzucić. Całą książkę, jak kiedyś podsumowałam, przepisałam pięć razy. Adam wierzył niezłomnie w jej sukces. Żartobliwie przypominał mi, abym nie pozwoliła budować mu pomników, bo przesiadują na nich gołębie.

Książka została wydrukowana. Prawie natychmiast po ukazaniu się pierwszych recenzji Adam zajął się wyłącznie i z najwyższym poświęceniem fizyką teoretyczną. Różnice w naszych charakterach, sposobie życia pogłębiały się coraz bardziej. Ostatecznie rozwód odbył się 4 grudnia 1974 roku.

Zdecydowałam się na wyjazd za Ocean. Wiedziałam, że muszę wyjechać daleko, bardzo daleko.

Na pożegnanie Janek Ruff powiedział mi: „Od siebie nie uciekniesz”. Miał rację.

Edward Jędrzejewski:

Z Adamem mieszkaliśmy razem od 1945 roku, po śmierci jego rodziców matka moja przyjęła go do domu jak własnego syna (był synem jej siostry). Ja też straciłem ojca w czasie wojny i stanowiliśmy 3-osobową rodzinę. Był dwa lata starszy ode mnie. Czasami, kiedy z jakiejś błahej przyczyny skarżyłem się na niego, mama mówiła: „Pamiętaj, jemu jest trudniej, on stracił obydwoje rodziców”.

Był to trudny okres, matka pracowała i studiowała na ASP i wiele dni spędzaliśmy sami w domu, robiąc co można, aby ułatwić matce życie. Jedną z takich prób pomocy było gotowanie obiadu. Adam poszedł do dozorczyni (mieszkaliśmy przy ul. Kaliskiej 17 na Ochocie) zapytać, ile kaszy należy użyć na krupnik. Wrócił z informacją, że 3 łyżki. Po długiej dyskusji zdecydował, że muszą to być 3 łyżki wazowe. Zamiast krupniku ugotowaliśmy coś, co trzeba było kroić nożem. mieliśmy wtedy po 8 i 10 lat.

Praca matki do późnych godzin nauczyła nas polegania na sobie i przygotowała do niezależności życiowej. Adam zawsze analizował każdą sytuację; ja byłem bardziej praktyczny, czasami prowadziło to do konfliktów. Niemal od dzieciństwa Adam nie lubił słuchać innych, uważał, że to oni powinni go słuchać, bo on wie lepiej. W większości sytuacji miał rację, zarówno w szkole, jak wśród kolegów z podwórka. Taki stosunek do otoczenia powodował, że był samotnikiem; czasami skarżył mi się, że jest nierozumiany przez innych.

Mimo tylko dwóch lat różnicy między nami od początku to on przejął inicjatywę i do ostatniego naszego spotkanie tak zostało. Miał duże poczucie humoru, lubił się bawić i używać swojej wiedzy.

W 1950 roku przeprowadziliśmy się do Falenicy, często chodziliśmy z dwoma wilczurami Jackiem i Rexem na długie spacery do pobliskich lasów. Adam nadawał nazwy wielu miejscom na szlaku naszych spacerów i tak pozostały nazwane na wiele lat. Jedno zagłębienie między pagórkami nazwał wąwozem Samosierry.

W latach pięćdziesiątych odwiedzało nas wielu kolegów matki i ojczyma z ASP. Większość lubiła grać w szachy. Adam szybko opanował sekrety gry i nie przegrywał żadnej partii. Kiedy powiedziałem, że bardzo mu zazdroszczę, że tak łatwo wygrywa z dorosłymi, stwierdził, że nauczy mnie grać w krótkim czasie i opracuje tylko nam znany szyfr, podając mi, jaką figurę mam zrobić ruch. Wygrywając w ten sposób każdą grę nauczyłem się szachów i do dzisiaj lubię grać. Adam był świetnym nauczycielem, umiał prosto i logicznie wytłumaczyć niejednokrotnie skomplikowane zadania. Ta cecha umysłu bardzo mu pomogła, kiedy przez wiele lat żył tylko z korepetycji.

Był bardzo dobrym i szlachetnym człowiekiem, ale ponieważ zawsze był o kilka kroków do przodu przed innymi, uważano go za dziwaka. Nie tolerował ludzi, którzy zbyt wolno myśleli i bez ogródek im to mówił. Zdecydowanie nie był dyplomatą, nie zyskiwał sobie ludzi, stawał się samotnikiem. Lubił ze mną dyskutować o swoich teoriach, ale irytowało mnie, kiedy naraz stwierdzał: Tego tematu nie będziemy dyskutować, bo nic nie zrozumiesz.

Uwielbiał robienie sztuk magicznych, imponował nimi znajomym, zawsze mnie ich uczył. Najdziwniejsze, że jego nikt niczego nie uczył, był całkowitym samoukiem, wszystkiego uczył się sam, od sztuczek do skomplikowanych teorii naukowych. Nie uznawał nauczycieli w szkole, twierdząc, że wie więcej niż oni. Popadał w kłopoty na tym tle, bo uważano go za aroganta.

W 1974 wyjechałem do Australii i osiedliłem się na stałe w Canberze, gdzie po uznaniu mojego dyplomu z SGPiS-u rozpocząłem pracę w Ministerstwie Przemysłu. Mój wyjazd nie przerwał kontaktu z Adamem, wiele pisaliśmy do siebie. Z satysfakcją przesyłał mi egzemplarze nowo wydanych książek czy też drugich wydań w nowej obwolucie. Na każdej książce pisał dedykację: Kochanemu Bratu Edwardowi Jędrzejewskiemu – Adam Wiśniewski-Snerg.

W marcu 1990 roku przesłał mi kopię „Jednolitej teorii czasoprzestrzeni”, z pierwszą częścią dedykacji jak powyżej, ale tym razem dodał: Polecam Ci tylko dwa pierwsze rozdziały i pięć ostatnich (od teorii cudów) – zrozumienie reszty wymaga długiej i trudnej analizy. Kiedy przeczytałem te słowa, coś mnie ukłuło w serce, wróciły wspomnienia jego słynnego ty tego nie zrozumiesz. Ale to nie była chęć urażenia mnie, miał rację, jego wiedza znacznie przekroczyła moje rozumienie tego tematu.

W latach 1984 i 1988 byłem w Polsce z synem Josephem, urodzonym w Australii w 1979 r. Adam bardzo się z nim zaprzyjaźnił i bardzo mu zaimponował magicznymi sztuczkami, które kiedyś pokazywał znajomym. Często wracał do wczesnego dzieciństwa, szczególnie do Płocka, w którym się urodziliśmy i gdzie mieszkaliśmy do 1946 roku. Przesyłał mi zdjęcia domu, w którym mieszkałem w czasie wojny, a zaraz po wojnie razem z nim (przy ul. Sienkiewicza 52). Kiedy ostatnio byłem w Polsce w listopadzie / grudniu 1989 roku, pojechaliśmy w trójkę z naszym młodszym przyrodnim bratem Markiem Ruffem do Płocka. Spędziliśmy tam kilka dni odwiedzając miejsca dzieciństwa pełne bolesnych wspomnień. Wieczorem poszliśmy na ul. Sienkiewicza 52. Zdecydowaliśmy się zapukać do drzwi naszego dawnego mieszkania, byliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Obeszliśmy wszystkie kąty, przypominając, co się tu działo przed laty. Na drugi dzień poszliśmy na ul. Kochanowskiego 22, gdzie kiedyś był dom rodziców Adama. W miejscu tego domu zbudowano centrum handlowe. Adam powiedział z ogromnym smutkiem, że nie pozostał żaden ślad z jego przeszłości, której tak rozpaczliwie poszukiwał.

Ostatni raz widziałem Adama w grudniu 1989 roku, od tego czasu nie byłem w Polsce. Trudno jest mi się pogodzić, że już go nie zobaczę, że teraz spoczywa na cmentarzu w Wiązownej.

Bardzo ceniłem Adama jako wyjątkowego człowieka i byłem ogromnym entuzjastą jego książek, pożyczałem je z dumą rodakom mieszkającym w Canberze i w Sydney. Śmierć Adama ogromnie mnie dotknęła, ale on nadal żyje w moich wspomnieniach.

Janusz Cegieła:

Kiedyś pewna bardzo bliska osoba zadała Adamowi pytanie o pochodzenie jego literackiego nazwiska; co to jest Snerg? To proste, SnErg to suma energii, tak się to oznacza w fizyce.

W „Limes inferior” Zajdel przemianował Snerga na Sneera, co w angielskim oznacza szyderstwo lub szyderczy uśmiech. W dużej mierze temu uśmiechowi zawdzięczam szkołę logicznego myślenia, indukcji, redukcji i dedukcji; często bywał aż nadto uzasadniony. Adam z upodobaniem rujnował moje ulubione przesądy, które dzieliłem z resztą ludzkości. Miał nie zrealizowany instynkt ojcowski, a także prawdziwy talent pedagogiczny, pozwalający mu nieźle żyć w czasach literackiej posuchy. Miało to ten zły skutek, że po ojcowsku potrafił wkurzyć, ale i ten dobry, że bez obaw można było liczyć na jego pomoc w najtrudniejszych sprawach. Potrafił poświęcić całą masę swojej przyjemności dla kogoś, kogo decydował się nazwać przyjacielem, dopuścić na długie rozmowy. Kiedyś kosztowało go to utratę bardzo obiecującej znajomości. Bawiąc na wakacjach, gdzieś na południu Europy, poznał i polubił niezwykle urodziwą i inteligentną dziewczynę. Po krótkim, burzliwym romansie musiał jednak wracać. Umówili się więc za miesiąc w Warszawie – przedtem jednak przybrzeżny wopista, spotkany nocą na plaży, udzielił im... ślubu.

Termin spotkania ustalono niedaleki, toteż po powrocie Adam bezzwłocznie i z zapałem zabrał się do przygotowania wspólnego gniazdka. Dom zaś jego w owym czasie przedstawiał, szczególnie od wewnątrz, widok tyleż przykry dla oka kobiety, co zastanawiający. Pełen malowniczych zacieków i nalotów, nastrojowych pajęczyn, idealnie wprost nadawał się na tło rodzimego dreszczowca.

Kto jak kto, ale Adam nie pozostawiał spraw własnemu biegowi. Decyzja remontu zapadła, cel – przeobrażenie samotni w gniazdko beztroskiej szczęśliwości. Środki zostały zgromadzone i Adam wziął się do pracy, to znaczy ustawił na środku krzesło, zabezpieczył świeżą paczkę papierosów (pozostałe z poprzedniego dnia papierosy Adam przeznaczał dla gości, w ten sposób kontrolował dzienny przepał) i zaparzył pierwszą kawę. Posiedział, podumał i zaparzył drugą kawę. Odsuwanie mebli nie wydawało się możliwe do uniknięcia. Po następnej kawie i w połowie kolejnej paczki również przyniesienie drabiny okazało się niezbędne. Trzeba wiedzieć, że jedną z rzeczy najbardziej przez Adama znienawidzonych była praca fizyczna jako coś, co twórczego człowieka w szczególny sposób poniża i wykoślawia.

Teraz jednak chodziło, jak twierdził, o perspektywę wspólnej przyszłości. Zdecydowanie i po męsku ruszył więc do pracy. Zaparzenie dwóch następnych kaw do popicia proszków uspokajających nie stanowiło już problemu, jako że miał Adam w kuchni aż dwie turystyczne grzałki i trzecią do robienia kąpieli, o rozmiarach małego akceleratora. Perspektywa odsuwania mebli przyprawiała go o atak żołądka, ale zrobił to i nie próżnując obrócił w popiół jeszcze pół paczki. Mycie ścian w ogóle od początku nie wchodziło w grę. Przez jakiś niewytłumaczalny kaprys natury zrobił się wieczór. Zastał Adama na krześle, zadumanego nad urokiem odległych planet i podmorskich pejzaży, widocznych na ścianie. Wstał więc, zapalił światło i do północy pokrył pięknie ściany pastelową emulsją.

Rano obudził go dziwny szelest – to spadała farba ze ścian. Nie zewsząd jednak; tam, gdzie nie odpadła, przyjęła walor poprzednich pejzaży.

Adam nie był jednak człowiekiem, którego zniechęciłaby byle przeszkoda. Z pędzlem i suszarką do włosów ruszył ponownie do natarcia. Pod wieczór sprawa została ostatecznie zakończona. Nieliczne pozostałości starych treści prezentowały się w nowej, odświeżonej formie. Pozostawało tylko czekać na umówiony dzień.

Czekać? Tego słowa nie było w słowniku Adama. Wziął się więc do pisania: począł konstruować ni mniej ni więcej tylko... teorię estetyczno-malarską – nie, to nie żart – na prośbę jednego z przyjaciół. Praca szła dobrze i umówiony dzień zastał go pochylonego nad stołem, w trudzie składania słów w taki sposób, aby ani jedno nie powtórzyło się na stronie – do tego służyły mu specjalnie ułożone tabelki. Unikał też wszelkich ą ę ć ż itd., jakoby z miłości do wolnego od nich języka włoskiego. Tabelki owe, pełne synonimów oglądałem na własne oczy, jednak koronna trudność – unikanie ogonków – było czymś, co przekraczało moją wyobraźnię. Dosłownie zaniemówiłem na dobrą chwilę.

Adam nakazał sobie pisać jedną stronę dziennie, kończyć ją i bez poprawek odkładać „na zawsze” grzbietem do góry. Nie wracał już do niej aż do końca pracy. Na randkę nie poszedł. Nie chciał przerywać sobie pracy. Odchorował to. Nie zawiódł za to przyjaciela i miał... odnowione mieszkanie.

Kobiety stanowiły istotny motyw życia tego metafizycznego fizyka, intelektualisty w pełnym sensie tego słowa, genialnego samouka, o dyscyplinie umysłu tak żelaznej, że wielu mogłoby się od niego uczyć.

W każdej jego powieści czy opowiadaniu zawarta była próba rozwiązania albo – jak mawiał – ujawnienia jednej z tajemnic świata, co jak wiadomo, zakończyło się sprowadzeniem ich wszystkich do jednej, wyrażonej w „Jednolitej teorii czasoprzestrzeni”. Druga i ostatnia tajemnica jego życia dotyczyła walki z kobietami i o kobiety; teorii dopełnień człowieka. Jedyną – mówił – nierozwiązaną, nieprzeniknioną zagadką jest tajemnica każdego człowieka, tajemnica ludzkiej duszy.

Do każdej zagadki, do każdej miłości dobierał się Adam właściwym sobie sposobem; uporczywie, lecz z namysłem, metodycznie. Jedna z nich, nie wiem czy jedyna, zakończyła się klasycznym mordobiciem. W przewidywaniu nieuniknionego finału Adam zaczął trenować. Elementem treningu boksera jest, jak wiadomo, obserwacja mistrza. W tym celu wybrał się na film instruktażowy „Wejście Smoka”. Po wyjściu z kina niezwłocznie przystąpił do prób. Nadarzył się po drodze nisko wiszący konar, z którego zwisał liść. Precyzja uderzenia to też atut, więc Adam bez namysłu – bach! w ten liść z całej siły. Liść zachwiał się i... powrócił do stanu równowagi, natomiast Adam przeleżał dwa tygodnie z wyrwanym barkiem.

Nie lubił wojska. Trafił tam między świrów i degeneratów i spędził wśród nich kilkanaście upiornych dni i nocy. Potem dał za wygraną i... zesztywniał. W tym błogim stanie postanowił przetrwać do jakiegokolwiek rozwiązania. Starszy kapral i kilku szeregowych chwycili sparaliżowanego za kończyny i ponieśli do kozy. Nigdy tam jednak nie dotarli, gdyż na przeszkodzie stanął dowódca jednostki we własnej osobie. „Co to za skurwiel?” – zapytał ciekawie, na co odpowiedzią była wymyślna fuga przekleństw. Domyślił się więc stary wiarus, w czym rzecz: nie chce chodzić. Niech więc siedzi – zadecydował. Było w jednostce czołgowisko, wielki plac ogrodzony siatką, z dziurawym barakiem, wyposażonym w piec do grzania i krzesło. Trochę padało do środka, szczególnie zimą, ale nikt się nie kręcił – o to właśnie Adamowi chodziło. Czas ten przyszły pisarz uwiecznił serią wspaniałych lektur, z którymi nie rozstał się do końca: „Martin Eden”, którego uważał za swe alter ego, „Najdziksze serca”, „Księga dżungli”, „Don Kichot” czy wreszcie „Zamek”, czytany przez niego na okrągło i wielbiony jako esencja ludzkiego losu.

Był mistrzem realizowania zachcianek pozornie zupełnie nierealnych. Był tak wytrwały w realizowaniu pragnień, że można się było tego przestraszyć.

Kiedyś zaplanowaliśmy wyjazd do Wenecji, którą Adam znał i szczególnie z pierwszego pobytu wspominał jako synonim raju. Rozpatrzyliśmy koszty – to były już najnowsze, „chude” czasy – i wyszło nam czarno na białym: albo dojazd, albo pobyt. Pozostawał jeszcze autostop lub... rower. Adam wybrał rower i oczywiście nie mógł czekać, umówiliśmy się na miejscu. Powiedział, że wyrusza wkrótce. Pewnego dnia zobaczyłem tylko z okna, jak wychodzi z domu z torbą przewieszoną przez ramię i rowerem. W torbie wielkości średniej reklamówki miał dżinsy, sweter i wiatrówkę. Namiot, własnoręcznie sklejony z dwu kawałków folii i wzmocniony na brzegach plastrem z otworami na szpilki, osłaniał przed deszczem zwinięty na bagażniku śpiwór. Do rozpinania namiotu służył dokładnie wymierzony sznurek zakończony metalowymi kółkami od zasłon i dwa sześćdziesięciocentymetrowe pręty zrobione z anteny telewizyjnej, z jednego końca zaostrzone, na drugim wyposażone w plastykowe nasadki z korków od lekarstw. Torba zawierała jeszcze najmniejszy dostępny palnik spirytusowy, aluminiową chochlę do zupy zastępującą zarazem kubek i menażkę – długi uchwyt pozwalał trzymać ją nad ogniem – oraz stalową łyżkę. W jakiejś knajpie po drodze zamienił ją na aluminiową, lżejszą. Zanim zdążyłem pozałatwiać wszystkie sprawy przed wyjazdem, dostałem kartkę od Adama. Z Wenecji.

Po drodze spał w lesie i na skwerku w mieście, o mało nie potrąciła go ciężarówka, gdy na autostradzie chciał nagle zawrócić, poszczuto go psem i przesłuchiwała go policja. Cały czas dokuczał mu żołądek, trapiła zła pogoda. Na potwornie zatłoczonym placu św. Marka, gdzie z powodu zakazu jazdy dotarł z rowerem pod pachą, zostawił torbę ze wszystkimi dokumentami. Oddała mu ją później jakaś Japonka, która goniła go z nią ponad pół kilometra. Przenocował gdzieś pod Lido i następnego dnia kompletnie zdezelowany wrócił pociągiem do Wiednia, oczywiście także z przygodami i dalej rowerem do domu. Spalony słońcem i wychudzony do ostatnich niemal granic stanął w progu mojego domu po kilkunastu dniach podróży. Właśnie wróciłem, no i wpadłem zobaczyć co słychać – powiedział.

Cały czas mam wrażenie, że za chwilę usłyszę pukanie do drzwi albo sam pójdę pokazać mu tekst.

Za odpowiedź musi mi wystarczyć to, co powiedział w lipcu ubiegłego roku: Widzisz, mając dość danych, rozumu i wytrwałości możesz pomóc każdemu. Tylko nie sobie. Bowiem siła, z jaką na siebie oddziaływasz – wszystko jedno perswazją, sugestią, różnymi metodami – RÓWNA jest co do wartości sile twojego przed nimi oporu. To w końcu ta sama siła, twoja własna, tyle że przeciwnie skierowana.